[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zachybotały się kandelabry, zamigotały płomyki świec, strużki gorącego wosku spłynęły po ciężkich podstawach świeczników i zastygły, tworząc kałuże na koronce.Esteban, tracąc równowagę, runął na jedno kolano.- Nie musisz klękać.- W cichym głosie Refugia czaiła się groźba.- Nie ma tu księdza z ostatnim namaszczeniem.- Nie możesz mnie tu zabić - wycharczał don Esteban.- Dlaczego nie? - zapytał Refugio i wycelował wibrujący sztych w jego grdykę.Pilar odczuła ulgę, a zarazem doznała czegoś na kształt rozczarowania, kiedy się zorientowała, że Refugio pragnie go jedynie nastraszyć: Serce biło w jej piersi jak oszalałe, krew zdawała się rozsadzać tętnice.Nie słyszała przeraźliwego krzyku pani domu, nie widziała gromadzących się ludzi, skupiona wyłącznie na zmagających się ze sobą mężczyznach.Kolejny raz skrzyżowali szpady, a promienie słońca, które wpadały przez jedyne wysokie okno, kładły się na ich sylwetkach złocistymi smugami.Migotliwe płomyki świec odbijały się w klingach i słały żółte, pomarańczowe oraz fioletowe refleksy na ich błyszczące od potu twarze i włosy.W tej potyczce w świętym miejscu było coś bluźnierczego, a zarazem podniosłego.Postaci ścierających się ze sobą mężczyzn były jak alegoria walki życia ze śmiercią.Esteban słabł coraz bardziej.Słaniał się na nogach, rzucając nienawistne spojrzenia przeciwnikowi, który uważny i czujny - osaczał go z cierpliwością tropiącego lwa.Refugio był El Leonem.Dlaczego więc bała się o niego?A dlatego, że gdyby zginął, jakaś cząstka jej duszy umarłaby razem z nim.Nagle uświadomiła sobie, że kocha Refugia.Nie zdążyła poświęcić więcej myśli swemu odkryciu, bo w momencie, gdy doznała owego olśnienia, Esteban mocnym szarpnięciem pociągnął za obrus na ołtarzu.Świece wypadły ze świeczników i stoczyły się na podłogę.Esteban wywijał obrusem jak matador muletą, próbując zarzucić go na szpadę Refugia.Carranza odtrącił serwetę klingą i jednocześnie chwycił za jej brzeg, chcąc wyrwać ją z rąk przeciwnika.Chwilę szarpali za nią, po czym Esteban cisnął ją na tlące się ciągle świece i uciekł za ołtarz.Refugio zaszedł go z drugiej strony.Aby zyskać na czasie, Esteban zerwał koronkowe firanki, zdobiące krucyfiks, rzucił je pod nogi Refugia, uskoczył pod ścianę i przewracając po drodze krzesła, puścił się biegiem do drzwi, przy których stała Pilar.Refugio ruszył za nim.Ostrzegł ją krzykiem, ale ona wcześniej zdążyła odgadnąć morderczy zamysł ojczyma.Uskoczyła pod ścianę, rozglądając się za czymś, czym mogłaby się bronić.Dostrzegła wysoki, trójramienny świecznik z kutego żelaza.Używając go jak trójzębu, wycelowała w Estebana szpikulce do świec.Minął ją z gniewnym pomrukiem i zmieniwszy zamiar, doskoczył do żony urzędnika, wykręcił jej rękę na plecach i przycisnął sztych szpady do tłustego boku.- Zatrzymaj się, Carranza! - zawołał.Refugio znieruchomiał.Pilar odstawiła świecznik i stanęła u jego boku.Cała czwórka zamarła.Słychać było jedynie ciężki oddech obu mężczyzn i pojękiwanie przerażonej kobiety.Nagle za ich plecami rozległ się złowieszczy szum i kaplicę zalała czerwonawa poświata.Pożar!To koronkowy obrus zajął się od świec.Płomienie pełzły po naderwanych firankach i strzelały w górę, liżąc sufit.Tliła się sucha drewniana podłoga, ze szpar między deskami wyskakiwały języczki ognia.Pilar przeniosła spojrzenie na ojczyma.- To nie przypadek - powiedziała, widząc jego zadowoloną minę.- Celowo zaprószyłeś ogień.- Sprytne, prawda? - zaśmiał się i popchnął żonę urzędnika, aż się zatoczyła w ramiona Refugia.A potem w paru susach znalazł się przy drzwiach i szarpnął za klamkę.- El Leon! - krzyknął, wybiegając z kaplicy.- Ludzie, to bandyta z Hiszpanii, El Leon! Ten zwyrodnialec obrabował skarbnika Nufieza i podpalił mu dom!ROZDZIAŁ XVSłowa Estebana wywołały poruszenie wśród gawiedzi.- Pożar! Pożar! Pali się! - słychać było przerażone głosy.Część gapiów rozbiegła się po ulicy, powtarzając oskarżenie Estebana, inni tłoczyli się pod kaplicą.Co odważniejsi wsuwali się do środka.- Wychodzimy tyłem - zadecydował Refugio.Pilar odgadła, że pod stanowczym tonem kryje się rozgoryczenie i złość z porażki.Ale nie miał innego wyjścia.Przeciskanie się przez rozjuszony tłum, który dowiedział się, kim jest, graniczyłoby z samobójstwem.Esteban zbiegł; tym razem uratował skórę.Refugio niespokojnym spojrzeniem ogarnął płonącą kaplicę.- Nie ma czasu do stracenia - ponagliła go cicho Pilar.- Nie ma - zgodził się z nią ponuro.Wziął ją za rękę i pociągnął za sobą ku wnętrzu domu.Przebiegli przez amfiladę pokoi, kierując się do drzwi na werandę.Zeskoczyli z galeryjki do ogrodu.Pochyleni, przeskakiwali grzędy fasoli i papryki, omijali rowy wypełnione zatęchłą wodą, poganiani przez głosy mężczyzn skrzykujących się do pościgu.Kiedy znaleźli się pod domem Estebana, Charro, Enrique i Baltasar wyszli im naprzeciw.Wciągnęli ich do środka, osłaniając obnażonymi szpadami.Refugio w biegu wydawał rozkazy.Zgodnie z jego poleceniem rozproszyli się za frontowymi drzwiami.Baltasar miał ściągnąć Isabel, Enrique przypadł obowiązek odszukania doni Luisy, a Vicente i Charro dostali rozkaz, by ani na krok nie odstępować Pilar.Refugio nie wybiegł z nimi na ulicę.Nie pytali o nic, tylko, tak jak rozkazał, ruszyli w stronę rzeki.Przebiegli spory kawałek drogi, gdy Pilar, obejrzawszy się przez ramię, zobaczyła, jak wyskakuje z domu i pędzi w przeciwnym kierunku.Rozpacz ścisnęła ją za gardło, kiedy chwilę później przed drzwiami zaroiło się od mężczyzn.Refugio ściągał na siebie pościg.Dookoła panował zamęt i panika.Niebo zasnuwały kłęby ciemnego, gęstniejącego dymu.Wiatr od południa gnał ulicami szary tuman.Żołnierze biegali bezładnie, nawołując ludzi, by szli im na pomoc z wiadrami, beczkami, drabinami i toporami.Niestety, tych próśb wykrzykiwanych po hiszpańsku nie rozumieli zaskoczeni tumultem francuskojęzyczni sklepikarze, urzędnicy i gospodynie domowe.- Dzwony! Niech księża biją na alarm! - krzyczał jakiś przechodzień, kiedy mijali kościół Świętego Ludwika na Plaza de Armas.- Nic z tego - zauważył ktoś w tłumie.- Dziś Wielki Piątek.- Muszą uderzyć w dzwony.Miasto płonie!- Nie zrobią tego.W Wielki Piątek dzwony milczą.Rzeczywiście dzwony się nie odezwały.Nie zadzwoniły, kiedy Pilar i jej towarzysze przebiegli z tupotem obok koślawych straganów na rynku.Milczały, gdy pędzili wzdłuż murów klasztoru sióstr urszulanek.Nawet nie drgnęły, kiedy wdrapali się na wały przeciwpowodziowe wzdłuż nierównego brzegu rzeki i zwolnili tempo.Nie usłyszeli ich również, gdy znaleźli się przy łodziach, które miały przetransportować ich przez bagna.Nadal nie było ani śladu Refugia.Wynajęci przewoźnicy stali na wałach, wpatrzeni w słupy burego dymu, unoszące się ku niebu znad domów.Niespokojnie wypytywali Pilar i mężczyzn o pożar, bo w mieście mieszkały ich rodziny.Zapewne nie byli zachwyceni tym, co usłyszeli, skoro odeszli na stronę i naradzali się półgłosem.Za nimi u stóp nasypu chybotały się na wodzie dwie łódki.Były to proste, wręcz toporne czółna wydłubane z pni.Tu i ówdzie widać nawet było na burtach ślady siekiery.Drzewa, które posłużyły za budulec, musiały być potężne, bo każda z łodzi miała co najmniej trzydzieści stóp długości.O dziwo, te prymitywne czółna były bardzo zwrotne.Niestety, nie zapewniały wygody
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL