[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dziewczyna przysiadła na brzegu biurka Holleya i mówiła dalej:- Dwa dni temu przyjechałam do Eldorado i od razu pod wieczór pojechałam do Maddena.Brama była otwarta, więc wjechałam na dziedziniec.Reflektory mojego wozu oświetliły nagle drzwi stodoły, a na ich tle zobaczyłam człowieka o czarnej brodzie i z workiem na plecach.Stał chwilę, jak zając złapany w światła, a potem uskoczył w bok.Zaczęłam dobijać się do drzwi domu, Po długiej chwili ukazał się nareszcie jakiś blady, wystraszony facet i oznajmił, że nazywa się Thorn i jest sekretarzem Maddena.Wyjaśniłam mu, o co chodzi, a on oświadczył bardzo ordynarnie, że absolutnie nie mogę się widzieć z panem Maddenem.Nic nie pomogły moje uporczywe nalegania.„Niech pani przyjedzie za tydzień” - odpowiadał tylko raz po raz, aż wreszcie zatrzasnął mi drzwi przed nosem.- To znaczy nie zobaczyła się pani z Maddenem - powtórzył powoli Bob Eden.- I co dalej?- Niewiele.Zawróciłam do miasta.Niedaleko od rancha znowu zobaczyłam w świetle reflektorów tego starego brodacza.Ale kiedy podjechałam bliżej, znikł nagle.Nie próbowałam go szukać, nacisnęłam tylko na gaz.Bardzo lubię pustynię, ale nie w ciemnościach.- Serdecznie pani dziękuję - powiedział Bob Eden i zwrócił się do Holleya: - Muszę natychmiast dostać się na rancho Maddena; czy może mi pan wskazać jakiś garaż, gdzie bym mógł wynająć samochód?- Wykluczone - przerwał mu Holley.- Tak się składa, że mam starego grata i sam mogę pana zawieźć na rancho.- Ale jakżeż mógłbym odrywać pana od pracy!- O, niechże pan nie żartuje.Siedzę tu i tak rozkładam robotę, jak mogę, żeby mi jej starczyło na jak najdłużej, a pan sobie żarty stroi.Wyszli we trójkę z redakcji.Holley zamknął drzwi na klucz.Pusta, smętna uliczka ciągnęła się w obie strony - donikąd.Dziennikarz szerokim ruchem ręki ogarnął wszystko wokoło.- Przecież to straszliwe zesłanie.Owszem, kochamy pustynię, ale niech tylko lekarz mi powie: „może pan wyjechać”, to.już mnie nie ma.Nie skarżę się tak bardzo na dni, są gorące i zawsze coś się dzieje, ale tutejsze noce, zimne i samotne.- No, Will, nie jest tak źle.- Nie, nie jest tak źle.Pewnie, od kiedy mamy radio, no i kino, co wieczór siedzę i gapię się w ekran.Czasem w kronice albo gdzieś w filmie mignie mi kawałek Nowego Jorku, Piątej alei, skrzyżowanie z Czterdziestą Drugą ulicą i pełno aut, i kamienne lwy przed biblioteką, i kobiety w futrach.Ale nigdy nie pokazują mojej dzielnicy.Jeżeli mnie lubisz, Paula, to postaraj się, żeby w którymś filmie było takie tło: tłumy pod estakadą kolejki, drugstore Perryego, tyły poczty i złota kopuła kina „Świat”.Wtedy będę siedział i patrzył, aż oczy mgłą mi zajdą.- Chętnie bym to zrobiła, ale te tłumy spod estakady kolejki nie chcą tego oglądać.Wszyscy pragną bezbrzeżnych pustynnych równin z dala od huku wielkiego miasta.- Rzeczywiście - pokiwał głową Holley.- To jakaś nowa epidemia.Muszę o tym napisać.Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.Dziewczyna wyciągnęła rękę do Boba i powiedziała:- Pożegnam pana tutaj i wracam do hotelu „Na Skraju Pustyni”.- Ale wkrótce panią znowu zobaczę - rzekł szybko Bob.- Muszę!- Oczywiście.Jutro wybieram się znowu na rancho Maddena i wezmę ze sobą jego list.Tym razem muszę się z nim zobaczyć osobiście, jeżeli on tam w ogóle jest.- Jeżeli on tam jest - powtórzył w zamyśleniu Bob.- Dobranoc!Will Holley zaprowadził go do miejsca, gdzie stał zaparkowany bardzo staroświecki wóz.- Niech pan wsiada - zwrócił się do gościa - to niezbyt daleko.- Chwileczkę, tylko zabiorę z hotelu swoją torbę - powiedział Eden.Zaraz wrócił z torbą, którą rzucił na tylne siedzenie, a sam usiadł obok kierowcy.- To doprawdy wielka uprzejmość z pana strony - zauważył.- Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiedział Holley.- Wie pan co, wprawdzie wielki Madden nigdy nie udziela wywiadów, ale.nigdy nic nie wiadomo, może akurat uda mi się go namówić.To byłaby dla mnie gratka.Przypomnieliby sobie o mnie nowojorscy koledzy!- Zrobię wszystko, żeby panu w tym pomóc - obiecał Eden.- To ładnie - podziękował Holley.Nieliczne światła Eldorado zbladły w dali.Jechali pod górę wyboistą drogą pośród spiętrzonych, poszarpanych głazów.- No cóż! Spróbuję szczęścia, może tym razem lepiej mi się powiedzie.- Ooo! To już pan kiedyś widział Maddena? - zainteresował się Bob.- Raz jeden.Dwanaście lat temu, kiedy byłem jeszcze reporterem w Nowym Jorku.Kiedyś udało mi się dostać do domu gry przy Czterdziestej Czwartej ulicy.Nie cieszyła się ta spelunka najlepszą reputacją, ale bawił tam osobiście sam P.J.Madden.Wytworny, w wieczorowym stroju, a grał ostro i bardzo wysoko.Opowiadali, że nie wystarcza mu hazardu na Wall Street i że tam go często można zastać.- I pan próbował zrobić z nim wywiad?- Właśnie! Byłem wtedy młody i głupi, a że on planował w tym czasie połączenie jakichś dwu wielkich trustów kolejowych, chciałem się dowiedzieć, ile w tym prawdy.Podszedłem więc do niego w przerwie między jedną stawką a drugą.„A idźże pan do diabła! - ryknął na mnie.- Wszyscy wiedzą, że nigdy nie udzielam wywiadów”.- Holley roześmiał się.- Tak wyglądało moje pierwsze i jedyne spotkanie z wielkim P.J.Maddenem.Niezbyt zachęcające, ale może to, co zacząłem wówczas, przy Czterdziestej Czwartej ulicy, zdołam skończyć tutaj, na rancho.Tymczasem znaleźli się na szczycie spadzistego pagórka, skalista okolica pozostała w tyle, a przed nimi pojawił się inny, nowy krajobraz.Gdzieś wysoko, wśród platynowych gwiazd, ukazał się wąski sierp księżyca, a w dole roztaczała się szara pustynia, bezludna i tajemnicza.Rozdział VRancho MaddenaWin Holley ostrożnie prowadził teraz wóz: jechali z góry po wybojach.Znaleźli się jak gdyby na dnie pustyni, gdzie drogę wiodącą wśród krzewów stanowiły dwie wątłe koleiny.Na moment światła reflektorów ukazały dzikiego królika przycupniętego na skraju drogi; mgnienie oka - i już go nie było.Bob Eden dostrzegł w oddali kępę palm za drucianym ogrodzeniem i jedno oświetlone okno.- To rancho Alfalfa.- Niech mi pan powie, po kiego czorta ludzie tutaj mieszkają? - spytał Bob.- Niektórzy zapewne dlatego, że nie mogą mieszkać gdzie indziej - odpowiedział redaktor.- Nawiasem mówiąc, to całkiem nie najgorsze miejsce na uprawę drzew owocowych.Jabłka, cytryny, gruszki.- No, ale jak wygląda sytuacja z wodą?- Okolica ta jest wyłącznie dlatego pustynią, że zbyt mało ludzi zadało sobie trud wiercenia studni.Trochę wysiłku i już jest woda.Czasem wystarcza się dowiercić na głębokość nie większą niż kilkadziesiąt metrów.Takiemu Maddenowi, na przykład, wystarczyło tylko dziesięć, no, ale to już przysłowiowe Maddenowskie szczęście.Jego posiadłość leży w najbliższym sąsiedztwie podziemnego koryta rzeki.Znowu jechali wzdłuż jakiegoś ogrodzenia, widać było znaki, tablice.- Wygląda, jakby ktoś planował tu osiedle.- To ma być Date City - jeszcze tu nikt nie mieszka, ale jeśli wierzyć temu, co obiecują, każda zainwestowana suma dziesięciokrotnie się zwróci.Może to i prawda, jesteśmy krajem przyszłości.Zresztą niech pan przeczyta mój wstępniak sprzed tygodnia.Samochód parł zawzięcie dalej
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL