[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Znowu nabrałem pewności, że całą tutejszą obfitość życia zrodziło moje ciało, emitujące życie poprzez pory skóry i sińce w kształcie dłoni, odciśnięte na moich żebrach.Na łąkę weszły dwa daniele.Zaczęły rozgarniać pyskami rozgrzaną trawę.Wyobraziłem sobie, że wstąpiłem w ciała tych bojaźliwych zwierząt.Marzyłem, żeby na nowo zaludnić Shepperton, zasiewając w łonach niczego nie podejrzewających gospodyń domowych całą świtę ekscentrycznych istot, skrzydlatych noworodków, przypominających chimery synów i córek, porośniętych czerwonymi i żółtymi piórami ar.Ich tajemnicze ciała, wyposażone w rogi danieli i łuski pstrąga tęczowego, będą się trzepotać za szybami wystaw supermarketu i sklepów z artykułami gospodarstwa domowego.W poszukiwaniu wina zacząłem myszkować wśród kwiatów.Po chwili uniosłem w dłoni pierzastą portmonetkę, którą schowały tu dzieci.Przypomniałem sobie, że doktor Miriam nie dała mi pieniędzy na bilet powrotny na lotnisko.Miałem właśnie otworzyć portfelik, gdy okazało się, że trzymam w ręce jeszcze ciepłe ciało uduszonego szpaka.Wpatrywałem się w jego nakrapiane pióra i zwisła bezwładnie szyję, nasłuchując, jak Jamie pohukuje przeraźliwie zza drzew.Podrażnioną słońcem skórę pokryła mi nagle wysypka – na moich ramionach i piersi pojawiły się pręgi, przypominające ukąszenia niewidzialnych szerszeni, jak gdyby jakaś nieznana istota chciała dzielić ze mną moją skórę.Musiałem ją zrzucić.Wygramoliłem się z grobu, strzepując z ramion obłok płatków, i pobiegłem przez trawę ku rzece.Ze wszystkich stron podrywały się ptaki, setki szpaków i zięb, uciekających mieszkańców obłąkanej ptaszarni.Jasny, słoneczny niedzielny poranek i podwajające się lato wśród jaskrawych kwiatów przyciągnęły do parku tłumy gości.W trawie leżały pary młodych ludzi.Ojciec bawił się z synem olbrzymim pudełkowym latawcem.Trupa aktorów z jakiegoś amatorskiego zespołu odbywała w szekspirowskich strojach próbę wśród zieleni, a miejscowe towarzystwo artystyczne urządziło wystawę pod gołym niebem, choć skromne obrazy utonęły w powodzi chrapliwych wrzasków ary.Dusząc się w rozgrzanym nie do wytrzymania słońcu, puściłem się ku rzece.Po drodze przewróciłem jakąś małą dziewczynkę, drepczącą w ślad za białą gołębicą.Dźwignąłem dziecko na nogi, włożyłem jej ptaka w dłonie i popędziłem wzdłuż kortów tenisowych.Piłki śmigały jak końcówki biczów, żądląc mnie w oczy.W nadziei, że spotkam Miriam St.Cloud, ruszyłem biegiem między uschłymi wiązami, dopingowany okrzykami grupki plażowiczów, siedzących na trawiastym zboczu.Minąłem ich jednym susem i czując, że płonie mi skóra, wskoczyłem ponad jakimś rozszczekanym psem do chłodnej wody.15.PŁYWAM JAK GRENLANDZKI WIELORYBLeżałem w szklanym domu, zapadając się przez nieskończone podłogi wodnych kaskad.Nade mną wznosiło się iluminowane sklepienie, jak odwrócona galeria przezroczystych ścian, zawieszonych na powierzchni.Niesione gościnnym nurtem diatomity zdobiły klejnotami ławice ryb, które podpływały, żeby mnie powitać.Rozglądałem się za swoimi rękami i nogami, ale moje kończyny zniknęły – zmieniły się w potężny ogon i płetwy.Pływałem jak grenlandzki wieloryb.Schłodzony kojącym strumieniem w tym królestwie wolnym od kurzu i upału, pożeglowałem w stronę słońca, rozrywając powierzchnię wody w bryzgach piany.Kiedy zawisłem w powietrzu i ukazałem się oczom setek ludzi na brzegu, doleciały mnie okrzyki zaskoczonych dzieci.Wyciągnąłem się i opadłem na wodę, goniąc światło słońca w szalonym labiryncie.Ponownie wyskoczyłem na powierzchnię i strząsnąłem sznur kropel ze swoich wspaniałych ramion na zachwycone dzieciaki.Kiedy wykonywałem obrót w powietrzu, zza drzew wyłonili się tenisiści, by wiwatować na moją cześć.Jakiś wędkarz sięgnął do siatki i rzucił mi kiełbia niczym pocisk, który chwyciłem w zęby.Popisywałem się przed nimi, a całe Shepperton przyszło, żeby mnie zobaczyć.Miriam St.Cloud stała z matką na trawniku tudoriańskiej rezydencji, zadziwiona moją śliską pięknością.Ojciec Wingate otworzył na plaży gablotę ze swoimi eksponatami, mając nadzieję, że eksplodująca po moim upadku fala wyrzuci na brzeg jakąś kolejną rzadką skamieniałość, a Stark stał w obronnej pozie na końcu pomostu w swoim wesołym miasteczku.Obawiał się, że mogę wstrząsnąć jego przerdzewiałymi palami.Chcąc ich nakłonić, by przyłączyli się do mnie, gnałem w koło we wzburzonej wodzie, goniłem własny ogon ku uciesze dzieci, wydmuchiwałem fontanny piany w obłokach rozsłonecznionej mgiełki wodnej i pluskałem się tam i z powrotem po rzece płytkimi skokami, tkając z powietrza i wody koronkowy obrus piany.Zatopiona cessna spoczywała niżej na dnie rzeki, na swoim świetlnym podium.Chcąc wyrwać się stamtąd na zawsze, popłynąłem w dół rzeki, ku przystani, gdzie nurzały się ostre jak brzytwy kile jachtów, mogące mi przeciąć kręgosłup.Zamierzałem je ominąć i ruszyć do ujścia Tamizy, na otwarte morze i polarne oceany z chłodnymi górami lodowymi.Lecz kiedy po raz ostatni spojrzałem na Shepperton, wzruszyłem się na widok stojących na brzegu mieszkańców miasteczka.Mieli nadzieję, że wrócę, zarówno tenisiści, jak szekspirowscy aktorzy, dzieci i ojciec z synem, bawiący się pudełkowym latawcem, który zapadł się w ich ramionach niczym pusty w środku prezent, jak młodzi kochankowie i starsze małżeństwa, i jak Miriam St.Cloud i jej matka, przyzywające mnie gestem niby postacie ze snu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL