[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Stanowi wielką barierę oddzielającą lodowcowy rejon Hielo Continental od pustynnych pampasów patagońskich wokół jeziora Viedma.Najwyższym punktem jest dziewiczy Cerro Adela, od którego bierze nazwę cały ten łańcuch i którego wysokość wynosi 2960 metrów.Opada on jednym rzutem na Hielo Continental około 1600-metrowym urwiskiem lodowo-skalnym.Następnego dnia, 6 lutego, pogoda była wstrętna, mimo to mogliśmy po południu przeprowadzić pierwszy rekonesans na lodowcu i na dwóch przełęczach, na północny zachód od turni Rio Tunel.Natomiast 7 po burzliwej, niespokojnej nocy nastał przepiękny świt.Nie zwlekając postanowiliśmy z Maurim wyruszyć tylko we dwójkę.Tym razem nie groził nam głód, gdyż wzięliśmy ze sobą dwa worki pełne jedzenia.Mróz był siarczysty, co gwarantowało doskonały stan śniegu.Około siódmej, w godzinę po wymarszu, stanęliśmy u stóp wielkiej zachodniej bariery Adela.Od tej strony, od Hielo Continental, nie ma żadnej łatwej drogi do góry, nie mówiąc już o wielkim niebezpieczeństwie lawin.Trzeba działać bardzo szybko i znaleźć się jak najwyżej, zanim nastąpi odwilż.Tak więc ruszyliśmy prosto do góry stromym żlebem w kierunku zachód—południe—zachód.Na początku wszystko było jeszcze twarde i zmarznięte, ale już po godzinie zaczęły wokół nas sunąć w dół pierwsze seraki.Byliśmy tego dnia w wyjątkowej formie.Pamiętam, że wspinaliśmy się po stromych przepaścistych oblodzonych ściankach na samych przednich zębach raków.Co pewien czas zbaczaliśmy raz w prawo, raz w lewo, żeby fotografować lub filmować, a wszystko spokojnie, z pewnością siebie.Nie odmówiliśmy sobie nawet kilku cudownych odpoczynków, by wysączyć z manierki wyśmienicie przyrządzoną kawę z mlekiem.Po pokonaniu co najmniej pięciuset metrów związaliśmy się liną, ale pamiętam, że uczyniliśmy to przede wszystkim z respektu dla ściany.Dwie godziny po wymarszu mieliśmy już w dole pod sobą trudny dziewięćsetmetrowy żleb, w którym huczały teraz lawiny.Podczas gdy teren stawał się coraz łatwiejszy, temperatura coraz bardziej spadała, a niebo zaciągnęło się białymi pierzastymi chmurami zwiastującymi znowu niepogodę.O godzinie 10.50 zatrzepotały w silnym mroźnym wietrze szczytowym nasze flagi.Wpatrzeni w Torre Cerro i w Fitz-Roya, oszołomieni pięknem widoku, pozostaliśmy pół godziny na szczycie, śniąc na jawie.A potem przyszła nam do głowy wspaniała myśl: dlaczego nie mielibyśmy, mając tyle czasu przed sobą, przejść granią kilka wierzchołków Cordon Adela? Przystąpiliśmy natychmiast do dzieła.Weszliśmy na dziewiczy wierzchołek Cerro Nato (2860 metrów), a następnie zaczęliśmy opuszczać się w dół, wprost na przełęcz dzielącą ten szczyt od wierzchołka Cerro Doblado.Byliśmy już prawie w połowie drogi, gdy niespodziewanie ukazały się poniżej nas dwie sylwetki posuwające się w naszym kierunku, byli to członkowie ekspedycji z Trydentu, którzy z drugiej strony podchodzili na szczyt Adeli.Skorzystaliśmy z okazji, aby w miejscu osłoniętym od wiatru razem coś przegryźć i pogwarzyć.Było to nasze pierwsze osobiste spotkanie z nimi w Patagonii, wiele też mieliśmy sobie do powiedzenia.Pożegnaliśmy się o 12.30 i obie grupy poszły swoją drogą.Pół godziny później, niemal nieoczekiwanie, znaleźliśmy się na szczycie Cerro Doblado (2809 metrów), po czym jak gdyby mechanicznie zaczęliśmy schodzić powietrzną granią na drugą stronę.Cerro Doblado został już zdobyty w 1937 roku przez włoską wyprawę, którą kierował hrabia Aldo Bonacosa.Wejścia na szczyt dokonano od strony pampasów aż do siodła w grani, będącej działem wód, a dalej granią, którą teraz schodziliśmy.Stanowiliśmy idealnie zgraną dwójkę, pokonywaliśmy szybko i pewnie wszystkie trudności, rzadko kiedy kując stopnie.U końca grani, niedaleko siodełka między Cerro Doblado a kota 2675 metrów, drogę przeciął nam niespodzianie skalny co najmniej pięćdziesięciometrowy uskok.Bardzo by nam się tu przydał jakikolwiek hak do zjazdu, ale nie mieliśmy żadnego, wobec czego poszukaliśmy innego wyjścia z sytuacji.Zeszliśmy stromym stokiem nieco w dół, następnie w pionowej ściance wykuliśmy czekanem w lodzie mały grzybek, przewinęliśmy wokół niego linę i opuściliśmy się piętnaście metrów w dół, rozwiązując w ten sposób problem uskoku.Zabraliśmy ze sobą tylko linę, czekany i raki — tak jak alpiniści starej daty; w ostatecznym rachunku nie tylko za pomocą sztucznych ułatwień człowiek może pokonywać największe nawet trudności, jakie nastręczają te lodowe granie, ale również dzięki innym wartościom, które często bardziej się liczą.Delikatne mgły gęstniały powoli spowijając nas od czasu do czasu mleczną watą.Doszliśmy do przełęczy i stąd dalej stokiem ku kocie 2675 metrów.Osiągnęliśmy ją o godzinie 15 i nie zatrzymując się dłużej rozpoczęliśmy zejście po drugiej stronie.Przed nami były jeszcze tylko dwa wierzchołki wspaniałego Cerro Grandę.Wiedzieliśmy, że główny wierzchołek został kilka dni temu zdobyty przez wyprawę z Trydentu, ale ponieważ mieliśmy jeszcze trochę czasu, nic nie stało na przeszkodzie, abyśmy również i my nań weszli
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL