[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– No to będzie bal! Próbowałem zadać mu kilka ogólnych pytań dotyczących starca; brutalnie mi przerwał.– Zaczekaj z tym wszystkim, aż się z nim spotkasz.Będziesz go miał wyłącznie dla siebie – powiedział z uśmiechem.Zaczai mi opowiadać o swoim pobycie w Stanach Zjednoczonych i ambicjach handlowych, i ku mojemu całkowitemu osłupieniu – wynikłemu z tego, że zakwalifikowałem go już jako naciągacza – przeszedł na angielski.– Więc jednak mówisz po angielsku! – wykrzyknąłem, nie starając się w ogóle ukryć zaskoczenia.– Oczywiście, że tak, mój chłopcze – odrzekł, naśladując teksański akcent, z którym mówił przez cały czas naszej rozmowy.– Mówiłem ci, chciałem cię sprawdzić, zobaczyć, czy jesteś zaradny.Jesteś.Właściwie mógłbym rzec, że jesteś całkiem bystry.Posługiwał się angielskim wybornie i zabawiał mnie żartami i historyjkami.Byliśmy w Potam, zanim się obejrzałem.Skierował mnie do domu na przedmieściach.Wyszliśmy z samochodu.On prowadził, głośno wołając Lucasa Coronado.Usłyszeliśmy głos dochodzący z tyłu domu:– Chodź tutaj.Za małą lepianką znaleźliśmy mężczyznę; siedział na ziemi, na koziej skórze.Gołymi stopami trzymał kawałek drewna, który obrabiał dłutem i pobijakiem.Trzymając obrabiane drewno nieruchomo pomiędzy stopami, sprokurował jakby niesamowite koło garncarskie.Stopami obracał drewno, a dłońmi operował narzędziami.Nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego.Pracował właśnie nad maską, drążąc ją zakrzywionym dłutem.Wprawa, z jaką posługiwał się stopami przy trzymaniu i obracaniu maski, była nadzwyczajna.Mężczyzna był bardzo szczupły; miał pociągłą twarz o kanciastych rysach i wysokich kościach policzkowych oraz ciemną karnację o miedzianym zabarwieniu.Skóra na jego twarzy i szyi wydawała się napięta do granic możliwości.Nosił cienkie, opadające wąsiki, które nadawały jego kanciastej twarzy wyraz srogości.Miał orli, mocno zaostrzony nos i dzikie czarne oczy.Jego niesamowicie ciemne brwi sprawiały wrażenie, jakby nakreślono je ołówkiem, podobnie jak kruczoczarne włosy, zaczesane ku tyłowi głowy.Nigdy w życiu nie widziałem twarzy równie groźnej.Obraz, który pojawił się w mojej głowie, gdy na niego patrzyłem, przedstawiał włoskiego truciciela z epoki Medyceuszy.Słowa “srogi" i “posępny" wydały mi się najtrafniejszymi określeniami, gdy przyglądałem się twarzy Lucasa Coronado.Kiedy tak siedział na ziemi, trzymając pomiędzy stopami kawałek drewna, zauważyłem, że kości jego nóg są tak długie, iż kolana sięgają mu do barków.Gdy podeszliśmy bliżej, przestał pracować i wstał.Był wyższy od Jorgego Camposa i chudy jak patyk.W geście poważania dla nas, jak sądzę, włożył swoje sandały.– Chodźcie, chodźcie – powiedział bez uśmiechu.Odniosłem wówczas dziwne wrażenie, że Lucas Coronado nie wie, jak się uśmiechać.– Czemuż zawdzięczam tę przyjemność? – spytał Jorgego Camposa.– Przyprowadziłem tutaj tego młodego człowieka, ponieważ chce ci zadać kilka pytań dotyczących twojej sztuki – odpowiedział Jorge Campos niezwykle protekcjonalnym tonem.– Zaręczyłem, że szczerze mu odpowiesz.– O, nie ma sprawy, nie ma sprawy – zapewnił Lucas Coronado, mierząc mnie swym zimnym, badawczym spojrzeniem.Następnie przeszedł na inny język; przypuszczam, że była to mowa Indian Yaqui.Wdali się z Jorgem Camposem w ożywioną wymianę zdań, która trwała jakiś czas.Obaj zachowywali się tak, jakby mnie w ogóle tam nie było.– Mamy tu mały problem – rzekł Jorge Campos.– Lucas właśnie mi zakomunikował, że ma teraz bardzo pracowity okres, bo zbliża się święto, tak więc nie będzie mógł teraz odpowiedzieć na wszystkie twoje pytania, ale z chęcią zrobi to kiedy indziej.– Tak, tak, jak najbardziej – odezwał się do mnie Lucas Coronado po hiszpańsku.– Kiedy indziej, właśnie, właśnie.Kiedy indziej.– Musimy skrócić naszą wizytę – rzekł Jorge Campos – ale przyprowadzę cię tutaj jeszcze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL