[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wszystko siê terazzmienia.Ale jednego jestem pewna: nad naszym rodem zawis³a ciemnoœæ.Mojamatka, któr¹ zna³eœ, w swym szaleñstwie zab³¹dzi³a w lesie; mój ojciec zosta³zabity w bitwie, mój m¹¿ -zdrad¹: a kiedy urodzi³am syna, moja dusza rozpacza³awœród radoœci przeczuwaj¹c, ¿e jego ¿ycie bêdzie krótkie.Nie rozpaczamdlatego, ¿e musi umrzeæ: on jest Angya, nosi podwójne miecze.Ale moim ciemnymprzeznaczeniem jest rz¹dziæ samotnie tym upadaj¹cym królestwem, ¿yæ i ¿yæ, iprze¿yæ was wszystkich.Ponownie zamilk³a na chwilê.- Bêdziesz potrzebowa³ wiêkszego skarbu, ni¿ mogê ci daæ, ¿eby okupiæ swoje¿ycie lub swoj¹ drogê.WeŸ to.Dajê to tobie, Rokanonie, nie Mogienowi.Ciemnoœæ, która nad tym ci¹¿y, nie jest zwi¹zana z tob¹.Czy¿ nie nale¿a³niegdyœ do ciebie w mieœcie na krañcu nocy? Dla nas by³ tylko ciê¿arem icieniem.Zabierz to z powrotem, W³adco Gwiazd, i u¿yj jako okup lub podarek.Zdjê³a z szyi z³oty ³añcuch z wielkim, b³êkitnym kamieniem - naszyjnik, którykosztowa³ ¿ycie jej matki - i poda³a go Rocannonowi w wyci¹gniêtej d³oni.Wzi¹³go, niemal ze zgroz¹ rejestruj¹c cichy, zimny brzêk z³otych ogniw, i podniós³oczy na Haldre.Sta³a naprzeciw niego, bardzo wysoka; jej b³êkitne oczywydawa³y siê ciemne w ciemnoœciach zalegaj¹cych komnatê.- Teraz zabierz ze sob¹ mojego syna, W³adco Gwiazd, i idŸ swoj¹ drog¹.Oby twoiwrogowie zmarli nie sp³odziwszy synów.Œwiat³o pochodni, dym i poœpieszna krz¹tanina cieni na zamkowym l¹dowisku,g³osy zwierz¹t i ludzi, gwar i zamieszanie - wszystko to pasiasty wiatrogonRocannona pozostawi³ za sob¹ jednym uderzeniem skrzyde³.Hallan le¿a³ teraz wdole, pod nimi - ma³a plamka jasnoœci na ciemnym kolisku wzgórz; jedynymdŸwiêkiem by³ szum powietrza, kiedy wielkie, ledwo widoczne skrzyd³a wznosi³ysiê i opada³y miarowo.Z ty³u, na wschodzie, niebo poblad³o, a Wielka Gwiazdap³onê³a jak jasny kryszta³, obwieszczaj¹c nadejœcie s³oñca; ale do œwitu by³ojeszcze daleko.Dzieñ i noc nastêpowa³y po sobie statecznie i bez poœpiechu natej planecie, której obrót trwa³ trzydzieœci godzin.Pory roku równie¿zmienia³y siê powoli; w³aœnie zbli¿a³o siê wiosenne zrównanie dnia z noc¹, poktórym nast¹piæ mia³o czterysta dni wiosny i lata.- Bêd¹ œpiewaæ o nas pieœni w zamkach - powiedzia³ Kyo, siedz¹cy za Rocannonemna grzbiecie pasiastego wiatrogona.- Bêd¹ œpiewaæ o tym, jak Wêdrowiec i jegotowarzysze jechali po niebie w ciemnoœciach, na po³udnie, zanim nasta³awiosna.- Zaœmia³ siê z cicha.Wzgórza i ¿yzne pola Angien rozwija³y siê pod nimi jak pejza¿ namalowany naszarym jedwabiu; po trochu zaczyna³y siê rozjaœniaæ, a¿ wreszcie rozkwit³yjaskrawymi barwami, kiedy za ich plecami majestatycznie wzesz³o s³oñce.W po³udnie przez parê godzin odpoczywali nad rzek¹ p³yn¹c¹ na po³udniowyzachód, której bieg mia³ ich doprowadziæ do morza.O zmierzchu wyl¹dowali wniewielkim zamku, zbudowanym na szczycie wzgórza jak wszystkie zamki Angyarów,w zakolu tej samej rzeki.Zostali tu goœcinnie przyjêci przez pana zamku i jegodomowników.Niew¹tpliwie drêczy³a go ciekawoœæ na widok Fiana jad¹cego najednym wierzchowcu z Rocannonem, czterech œrednich ludzi i jednego obcego,który mówi³ z dziwnym akcentem, by³ ubrany jak ksi¹¿ê, ale nie nosi³ mieczów imia³ twarz bia³¹ jak œredni cz³owiek.Wiadomo by³o, ¿e kasty Angyarów iOlgyiorów miesza³y siê ze sob¹ czêœciej, ni¿ wiêkszoœæ Angyarów chcia³aprzyznaæ; zdarzali siê jasnoskórzy wojownicy i z³otow³osi s³u¿¹cy; jednak¿e tenWêdrowiec by³ czymœ niepojêtym.Rocannon, nie chc¹c rozpuszczaæ pog³osek oswojej obecnoœci na planecie, prawie siê nie odzywa³, a ich gospodarz nieoœmieli³ siê wypytywaæ dziedzica Hallan; dopiero wiêc wiele lat póŸniej, zpieœni œpiewanych przez minstreli, dowiedzia³ siê, kim by³ jego dziwny goœæ.Nastêpny dzieñ up³yn¹³ podobnie dla siedmiu podró¿ników, jad¹cych na wietrzeponad piêkn¹ krain¹.Noc spêdzili w wiosce Olgyiorów nad rzek¹, a trzeciegodnia znaleŸli siê w okolicy, której nie zna³ nawet Mogien.Rzeka, skrêciwszy napo³udnie, tworzy³a pêtle i zakola, wzgórza przechodzi³y w rozleg³e równiny, aponad dalekim horyzontem niebo jaœnia³o bladym, odbitym œwiat³em.PóŸniej tegodnia dotarli do samotnego zamku stoj¹cego na bia³ym, urwistym cyplu, za którymrozci¹ga³y siê g³êbokie laguny, szare piaski pla¿y i otwarte morze.Zsiadaj¹c ze swojego wierzchowca, sztywny, zmêczony i z szumem w g³owie odwiatru i szybkoœci, Rocannon pomyœla³, ¿e by³a to najbardziej ¿a³osna twierdzaAngyarów, jak¹ kiedykolwiek widzia³.Ma³e chatki skupi³y siê jak zmok³ekurczêta pod skrzyd³ami nisko przykucniêtej, rozsypuj¹cej siê budowli.Œredniludzie, bladzi i wynêdzniali, wa³êsali siê tu i tam, zerkaj¹c na nichukradkiem.- Wygl¹daj¹ tak, jakby wychowali siê wœród Gliniaków - zauwa¿y³ Mogien.- Tujest brama, a jeœli wiatr nie sprowadzi³ nas na manowce, trafiliœmy do miejscazwanego Tolen.- Ho! Panowie Tolen, przed wasz¹ bram¹ czeka goœæ! Z zamku nie dobieg³ ¿adendŸwiêk.- Brama Tolen chwieje siê na wietrze - odezwa³ siê Kyo, a wtedy spostrzegli, ¿edrewniane, okute br¹zem wierzeje ko³ysz¹ siê luŸno na zawiasach w ostrychpodmuchach zimnego, morskiego wiatru.Mogien pchn¹³ je koñcem miecza.Wewn¹trz by³a ciemnoœæ, ³opot pierzchaj¹cychskrzyde³ i przejmuj¹co wilgotny zapach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL