[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Czekajcie! - zawo³a³ Brutha.- To nic osobistego - zapewni³ go jeden z marynarzy.- Wcale nie chcemy tegorobiæ.-Ja te¿ nie chcê, ¿ebyœcie to robili.Czy to w czymœ pomo¿e?- Morze ¿¹da ofiary — wyjaœni³ najstarszy ¿eglarz.- Ty by³eœ najbli¿ej.Dobra, ³apcie go za.- Czy mogê pogodziæ siê z Bogiem?-Co?-Jeœli chcecie mnie zabiæ, czy najpierw móg³bym siê pomodliæ?- Nie my ciê zabijemy - odpar³ ¿eglarz.- Tylko morze.- „Rêka, która dokonuje czynu, winna jest zbrodni" — oznajmi³ Brutha.-Ossory, rozdzia³ LVI, wers 93.Marynarze spojrzeli po sobie nawzajem.W takiej chwili nierozs¹dnie chybaby³oby nara¿aæ siê dowolnemu bóstwu.Statek zsun¹³ siê po zboczu fali.- Masz dziesiêæ sekund - zdecydowa³ najstarszy ¿eglarz.- To o dziesiêæ wiêcej,ni¿ dostaje wiêkszoœæ.Brutha po³o¿y³ siê na pok³adzie przy znacz¹cej pomocy kolejnej fali, którauderzy³a o kad³ub.Om, ku swemu zaskoczeniu, us³ysza³ modlitwê.Nie zdo³a³ rozró¿niæ s³Ã³w, aletkwi³a jak cierñ gdzieœ w g³êbi umys³u.- Nie proœ mnie - powiedzia³, usi³uj¹c stan¹æ.- Nie mam ¿adnych mo¿liwoœci.Statek run¹³ w dó³.na spokojn¹ powierzchniê morza.Sztorm szala³ ci¹gle, ale na zewn¹trz rosn¹cego krêgu ze statkiem w samymœrodku.Uderzaj¹ce w wodê b³yskawice otacza³y ich niby prêty klatki.Kr¹g wyd³u¿y³ siê przed dziobem.Statek mkn¹³ teraz w¹skim kana³em spokojnejwody pomiêdzy szarymi œcianami burzy, wysokimi na milê.Nad nimi jaœnia³elektryczny ogieñ.I nagle zgas³.Za ruf¹ wyrasta³a nad wod¹ góra szaroœci.Gromy cich³y z wolna.Brutha podniós³ siê niepewnie.Ko³ysa³ siê na boki, by zachowaæ równowagê wczasie ko³ysania, które ju¿ usta³o.- Teraz.-zacz¹³.By³ sam.Marynarze uciekli.- Om! - zawo³a³.- Tutaj.Brutha wy³owi³ swego Boga spomiêdzy wodorostów.- Mówi³eœ, ¿e nic nie mo¿esz zrobiæ — powiedzia³ z wyrzutem.- To nie moja.Om umilk³.Bêdzie naznaczona cena, pomyœla³.Nie niska.Nigdy nie jest niska.Królowa Mórz jest bogini¹.Sam swego czasuzmia¿d¿y³ kilka miast: œwiêty ogieñ i takie rzeczy.Gdyby cena nie by³awysoka, ludzie nie czuliby szacunku.- Poczyni³em pewne ustalenia — rzek³.Fale p³ywów.Zatopiony statek.Parê miasteczek gin¹cych pod powierzchni¹ morza.To bêdzie coœ w tym rodzaju.Jeœli ludzie nie czuj¹ szacunku, to siê nie boj¹,a jeœli siê nie boj¹, jak mo¿na ich sk³oniæ do wierzenia?W³aœciwie to niesprawiedliwe.Jakiœ cz³owiek zabi³ morœwina.Oczywiœcie, dlaKrólowej Morza nie ma znaczenia, kogo wyrzuc¹ za burtê, tak jak dla tegocz³owieka nie mia³o znaczenia, którego morœwina zabije.I to w³aœnie jestniesprawiedliwe, bo przecie¿ to wina Vorbisa.Zmusza ludzi do rzeczy, którychnie powinni robiæ.O czym ja myœlê? Zanim sta³em siê ¿Ã³³wiem, nie wiedzia³em nawet, co to znaczy„niesprawiedliwy".***Otworzy³y siê luki.Ludzie wybiegali na pok³ad i zwieszali siê na relingu.Pozostawanie na pok³adzie przy sztormowej pogodzie grozi zmyciem za burtê,jednak perspektywa ta wydaje siê ca³kiem atrakcyjna po kilku godzinachspêdzonych pod pok³adem z przera¿onymi koñmi i pasa¿erami cierpi¹cymi na morsk¹chorobê.Burze ju¿ im nie zagrozi³y.Statek p³yn¹³ naprzód przy sprzyjaj¹cym wietrze,pod czystym niebem, po morzu tak pustym i bez ¿ycia jak gor¹ca pustynia.Dni mija³y bez ¿adnych wydarzeñ.Vorbis prawie ca³y czas spêdza³ pod pok³adem.Za³oga traktowa³a Bruthê z ostro¿nym respektem.Takie wieœci jak o wyczynieBruthy rozchodz¹ siê szybko.Wzd³u¿ brzegu ci¹gnê³y siê wydmy, od czasu do czasu urozmaicane s³onymmokrad³em.Nad l¹dem powietrze dr¿a³o od gor¹ca.Na takim brzegu cz³owiekbardziej ni¿ utoniêcia obawia siê, ¿e po katastrofie fale rzuc¹ go na l¹d.Nieby³o ¿adnych ptaków.Zniknê³y nawet mewy, zwykle lec¹ce za statkiem i poluj¹cena odpadki.- Nie ma or³Ã³w - stwierdzi³ Om.Sytuacja mia³a jednak pewne zalety.Pod wieczór czwartego dnia monotoniê krajobrazu zak³Ã³ci³ b³ysk œwiat³a poœródmorza wydm.Migota³o rytmicznie.Kapitan, którego twarz sugerowa³a, ¿e sen niejest jego regularnym nocnym towarzyszem, przywo³a³ Bruthê.- On.twój.diakon kaza³ mi uwa¿aæ na takie rzeczy - powiedzia³.- IdŸteraz i go sprowadŸ.Kajuta Vorbisa mieœci³a siê nad zêz¹, gdzie powietrze by³o gêste jak rzadkazupa.Brutha zastuka³.- Wejœæ! [5 Stówa s¹ papierkiem lakmusowym duszy.Jeœli znajdziecie siê wew³adzy kogoœ, kto z zimn¹ krwi¹ u¿ywa stówa „Rozpocznijcie", lepiej szybkowiedŸcie gdzie indziej.Ale jeœli do tego mówi „Wejœæ", nie traæcie czasu napakowanie.]Na dole nie by³o bulajów.Vorbis siedzia³ w ciemnoœci.- Tak, Brutho?- Kapitan mnie przys³a³, panie.Coœ b³yszczy na pustyni.- Dobrze.Pos³uchaj mnie, Brutho.Uwa¿nie.Kapitan ma lustro.Poprosisz, ¿ebyci je po¿yczy³.- Ehm.Co to jest lustro, panie?- Urz¹dzenie bezbo¿ne i zakazane - wyjaœni³ Vorbis.- Które, niestety, daje siêwykorzystaæ dla s³u¿by Bogu.On zaprzeczy, oczywiœcie.Ale cz³owiek z takrówn¹ brod¹ i ma³ym w¹sikiem jest pró¿ny, a cz³owiek pró¿ny musi mieæ lustro.Zabierz je wiêc.Potem stañ w s³oñcu i poruszaj owym lustrem tak, ¿eby odbija³oœwiat³o na pustyniê.Rozumiesz?- Nie, panie - przyzna³ Brutha.- Twoja ignorancja jest dla ciebie najlepsz¹ ochron¹, synu.Potem wrócisztutaj i powiesz mi, co zobaczy³eœ.***Om drzema³ w wieczornym s³oñcu.Brutha znalaz³ mu miejsce w pobli¿u w¹skiegokoñca pok³adu, gdzie móg³ siê wygrzewaæ, nie zagro¿ony zbytnio wykryciem przezmarynarzy.Zreszt¹ za³oga i tak by³a roztrzêsiona i wola³a nie szukaæk³opotów.¯Ã³³wie œni¹.od milionów lat.To by³ czas snów.Czas nieuformowany.Pomniejsze bóstwa æwierka³y i brzêcza³y na pustkowiach, w miejscach zimnych imiejscach g³êbokich.Roi³y siê w ciemnoœci, pozbawione pamiêci, ale popychanenadziej¹ i pragnieniem jednego - jedynego, czego po¿¹da bóg: wiary.W puszczy nie rosn¹ œrednie drzewa.S¹ tylko wysokie, których korony siêgaj¹nieba.Poni¿ej, w pó³mroku, mog¹ przetrwaæ jedynie mchy i paprocie.Ale kiedyolbrzym upada, ods³aniaj¹c skrawek wolnej przestrzeni, zaczyna siê wyœcig -wyœcig miêdzy drzewami ze wszystkich stron, które próbuj¹ rozrosn¹æ siê naboki, a m³odymi pêdami w dole, które usi³uj¹ rosn¹æ w górê.Czasami udaje siê znaleŸæ trochê przestrzeni dla siebie.Puszcze rosn¹ daleko od pustkowi.Bezimienny g³os, który stara³ siê byæ Omem,dryfowa³ na wietrze na granicy pustyni.Usi³owa³ byæ s³yszalny poœródniezliczonych innych, próbowa³ nie daæ siê zepchn¹æ w g³¹b.Byæ mo¿e, kr¹¿y³tak przez miliony lat - nie potrafi³ mierzyæ up³ywaj¹cego czasu.Mia³ tylkonadziejê i pewne wyczucie obecnoœci rzeczy.I g³os.A potem nadszed³ dzieñ.W pewnym sensie by³ to dzieñ pierwszy.Om od pewnego cza.przez chwilê œwiadom by³ obecnoœci pasterza.Stado pas³osiê coraz bli¿ej.Deszcz pada³ rzadko.Brakowa³o paszy.Wyg³odnia³e mordkipopycha³y wyg³odnia³e nogi coraz dalej miêdzy ska³y w poszukiwaniu wzgardzonychwczeœniej kêp wyschniêtej trawy.By³y to owce - prawdopodobnie najg³upsze zwierzêta we wszechœwiecie, mo¿e zwyj¹tkiem kaczek.Lecz nawet ich proste umys³y nie s³ysza³y g³osu, poniewa¿owce nie s³uchaj¹.Ale by³o tam jagniê.Odbieg³o kawa³ek od stada.Om zadba³, by odbieg³o kawa³ekdalej.Za ska³ê.Zboczem w dó³.Prosto w szczelinê.Beczenie jagniêcia sprowadzi³o jego matkê.Szczelina by³a dobrze ukryta, a owca zadowolona, ¿e znalaz³a m³ode.Nie mia³apowodu, ¿eby beczeæ, nawet gdy pasterz szuka³ jej miêdzy ska³ami, wo³a³,przeklina³, a w koñcu prosi³.Pasterz mia³ setkê owiec i dziwnym móg³ siê wydaæfakt, ¿e poœwiêca³ ca³e dnie na poszukiwanie jednej zagubionej.Jednak w³aœniedlatego, ¿e sk³onny by³ poœwiêciæ ca³e dnie na poszukiwanie jednej zagubionejowcy, posiada³ ich setkê.G³os, który mia³ staæ siê Omem, czeka³
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL