[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przejście to było podobne, lecz nie identyczne, i nie można było go znaleźć we mgłach otaczających dolinę.Jak powiedział mu Strabo, ukryte było gdzieś w obrębie samej doliny.Gdzieś, gdzie dostać się potrafią tylko demony.Strabo zwolnił nagle i zaczął opadać, zataczając coraz szer-sze kręgi.Ben spojrzał w dół.Cała dolina była okryta mgłą i ciemnościami.Strabo rozpostarł szerzej skrzydła i zacząłwyhamowywać, lecąc pod wiatr.- Trzymaj się mocno! - krzyknął.Zanurkował nagle i leciał teraz szybko w dół.Przykurczyłnieco skrzydła i wyciągnął długą szyję.Nabierali prędkości, schodząc coraz stromiej w dół.Wiatr w uszach Bena ryczałzłowrogo, zagłuszając wszystkie inne dźwięki.W dole zacząłdostrzegać zbliżającą się z każdą sekundą ziemię.Bena przeszył lodowaty dreszcz.Lecą zbyt szybko! Za chwilę rozbiją się w samym środku Greensward!Wtem z gardła smoka wydobył się olbrzymi, połyskujący płomień purpurowego ognia.Powietrze zdawało się w nim topnieć.Niczym płonący celofan rozstąpiło się na boki, pozostawiając po środku postrzępiony otwór.Ben zmrużył oczy i dojrzał w ciemnościach nocy jeszcze ciemniejszą dziurę.Ogień z paszczy smoka zgasł, lecz dziura pozostała.Przele-cieli przez nią, wpadając w czarną pustkę.Landover zniknę-ło.Zniknęło tonące we mgłach Greensward.Dziura zamknę-ła się za nimi z głośnym dźwiękiem zasysanego powietrza.Potem zapanowała cisza.Strabo wyrównał lot.Ben podniósł nieco głowę i rozejrzałsię ze swego siodła na smoczym grzbiecie.Świat wokół przeszedł radykalną metamorfozę.Zniknęły księżyce i gwiazdy.Czarne jak atrament niebo rozciągało się ponad urwistymi skałami, rozpadlinami i kotlinami.Na horyzoncie błyskały pioruny.Przypominało to jakiś dziwaczny pokaz sztucznych ogni.W oddali widać było czynne wulkany.Z ich szczytów biło czerwone światło, a po zboczach spływała niczym strumienie krwi czerwona lawa.Ziemia drżała i dudniła od erup-cji.W górę buchały gejzery ognia i stopionych skał.- Abaddon - oznajmił powoli Strabo.Opadał z ogromną prędkością, a Ben czuł, że żołądek podchodzi mu do gardła.Wierzchołki gór migały obok nich, wszę-dzie wokół buchał ogień z wulkanów.Ben był przerażony.Abaddon stanowił urzeczywistnienie najgorszych koszmarów.Nigdy jeszcze nie widział tak niegościnnego miejsca.Któż mógłby przetrwać w tym świecie?Obok przemknął jakiś uskrzydlony cień.Po nim następny, potem jeszcze jeden, i kolejne.Dało się słyszeć ostre syki.Ben dostrzegł błyskające zęby.Wtem smok buchnął ogniem i jeden z mijających go cieni zwalił się na ziemię.Ben przywarł do grzbietu Strabo, kryjąc się pomiędzy kolcami.Ogień buchnąłznowu i kolejny zwęglony demon zanurkował ku ziemi.Strabo zrobił kilka uników, wymijając coraz liczniejsze latające potwory, wyprężył swe potężne ciało i zwiększył prędkość.Minęli kilka postrzępionych szczytów i smok znowu zwolnił.- Komary - mruknął z zadowoleniem.- Nie mogą się ze mną równać!Ben był zlany potem i z trudnością łapał oddech.- Jak daleko jeszcze?Smok zaśmiał się chropawo.- Kawałeczek, Holiday.W czym rzecz? Czyżbyś się spodziewał przyjemniejszej podróży?- Nic mi nie będzie.Rób, co ci kazałem, i znajdź mych przyjaciół!- Cierpliwości, Holiday.Smok leciał poprzez rozjaśnianą błyskami ciemność.Komary atakowały ich jeszcze dwa razy i za każdym z nich Strabo palił kilka z nich swym płomieniem, nie zwalniając nawet lotu.Abaddon opadał coraz głębiej, nie zmieniając jednak wyglą-du.Był światem skał i ognia.Na horyzoncie cały czas szaleń-czo błyskały białe światła, czerwienią jaśniała spływająca po zboczach wulkanów lawa, lecz ciemności kotlin i rozpadlin pozostawały nieprzeniknione.Jeśli nawet były tam jakieś żywe stworzenia, nie mieli szans, by dostrzec je z takiej wysokości.W Benie zaczęło narastać poczucie beznadziejności i próżności jego wysiłków.Jego przyjaciele uwięzieni byli tutaj od niemal pięciu dni!Strabo skręcił w lewo, przelatując pomiędzy dwoma gi-gantycznymi wulkanami i zaczął obiżac swój lot.Powietrze zawirowało, a po zboczach popełzły języki ognia.Ben wpatrywał się w strumienie lawy.W ogniu poruszały się jakieś stworzenia!Z ciemności za jednym z wierzchołków wyłonił się nagle potężny kształt bestii, wyciągającej ku nim swe macki.Strabo syknął i zionął ogniem na jedną z nich.Ramiona zadygotały i cofnęły się.Stworzenie zniknęło.Przedarłszy się pomiędzy szczytami, znaleźli się w otoczonej stromymi, postrzępionymi górami dolinie.Strabo gwał-townie zanurkował, po czym wyrównał lot nie wyżej niż kilkanaście metrów nad powierzchnią ziemi.W dole bulgotały zbiorniki rozżarzonej lawy, miotając co chwila w niewielkich eksplozjach odłamkami skał.Nagie dno doliny pocięte było mrocznymi pęknięciami i szczelinami.W purpurowej poświacie zewsząd zaczęły u się ukazywać niewielkie, dziwaczne, lecz w jakimś stopniu przypominające ludzi, stworzenia.Na widok zbliżającego się smoka wydawały z siebie przenikliwe krzyki, niknące szybko w ryku wulkanów.Smok zaskrzeczałw odpowiedzi.Wokół nich pojawiły się większe i bardziej przerażające uskrzydlone stworzenia.Strabo przyspieszył i wyrównał lot.Ben przylgnął do smoka tak mocno, że wyczuwał jego puls.Pasy uprzęży trzeszczały pod jego ciężarem.Czuł, że demony pozostają w tyle.Wtedy ukazała się przed nimi gigantyczna dziura, gardziel głęboka na tysiące metrów.Na jej środku wisiał zawieszony na łańcuchach kawał skały - kamienny dysk o średnicy nie większej niż kilka metrów.Dysk ten kołysał się i chwiałnieustannie na swej stalowej pajęczynie.Z dołu sięgały ku niemu płomienie ognia.Ben wstrzymał oddech.Na kamiennym dysku przycupniętych było kilka drobnych postaci, usiłujących utrzymać równowagę.Byli to jego przyjaciele!Strabo zanurkował w ich kierunku, a za nim - ścigające ich stado wszelkiej maści demonów.Setki innych zgromadzone były wokół dziury.Ciskały kamienie w kierunku przycupniętych na kamiennej platformie ludzi i szarpały utrzymują-cymi ją łańcuchami.Wszystkie radośnie wyły.Ben z przera-żeniem zdał sobie sprawę z tego, że grają w jakąś grę! Demony schwytały jego przyjaciół, umieściły na owym kawałku skały, a teraz robiły wszystko, by tamci spadli prosto do płonącej gardzieli!Smok zbliżał się do otworu.Dopiero teraz dostrzegły go rozbawione demony.Zawyły i rzuciły się ku zaczepom łań-cuchów.Zamierzały strącić jego przyjaciół w przepaść, nim smok zdąży do nich dotrzeć!Ben był bliski szaleństwa.Łańcuchy odpadały jeden po drugim, skalny dysk trząsł się i kołysał.Strabo zionął ogniem, zamieniając w popiół parę tuzinów demonów, lecz pozostałe nadal odczepiały łańcuchy.Ben wrzasnął, przerażony, widząc teraz wyraźnie sylwetki Questora Thewsa, Abernathy'ego, koboldów i Willow! Strabo niczym rakieta, minął krawędźotchłani, przelatując ponad zwalniającymi łańcuchy demonami.Zbyt późno - pomyślał Ben.Dotrą tam zbyt późno!Nastąpiła chwila, w której czas zamarł.Była to wieczność, a zarazem moment nieuchwytnie krótki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL