[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niedawno głośna była sprawa utopienia dziewczyny, która groziła, że zedrze cały ten tandetny blichtr.Mówiło się także, że rząd włoski ma zamiar wyciszyć sprawę.– W tym czasie pomagała ojcu i starym towarzyszom – powiedział Piero.– Wiele było przypadków nędzy, a ona robiła, co mogła.Lecz Estrenoli dowiedział się o tym i powiedział, że nie ma zamiaru trwonić pieniędzy na bandę brudnych partyzantów, więc nie dawał jej już pieniędzy.Ani lira.Próbował ją zepsuć, ściągnąć do swego poziomu, ale nie udało mu się.Wyrzucił ją więc na ulicę – dostał już, czego chciał, ile dał radę wziąć, i skończył z nią.– I powróciła do Ligurii?– Tak.Pomagamy jej, jak się da, bo jest, kim jest i ze względu na jej ojca.Próbujemy również pomagać jemu, ale nie jest to łatwe, gdyż odmawia przyjęcia tego, co nazywa jałmużną.– A ona wciąż jest żoną Estrenolego?– We Włoszech nie ma rozwodów, a ona słucha Kościoła.Ale, na Boga, myślę, że Kościół się myli, jeżeli może się dziać coś takiego.– I dlatego pomagasz jej w tym przedsięwzięciu.– Uważam, że to nie jest w porządku, a ona nie ma racji – odparł.– Uważam, że wielu ludzi straci przez to życie.Ale pomagam jej.– Właśnie ta sprawa mnie zdumiewa.Jej ojciec jest starym człowiekiem, złoto nie może mu wiele pomóc.– Ale to nie tylko dla jej ojca – rzekł Piero.– Mówi, że pieniądze będą dla wszystkich, którzy walczyli razem z jej ojcem i zostali oszukani przez komunistów.Mówi, że wykorzysta je, aby mogli pójść do szpitala, jeśli to konieczne, i aby wykształcić ich dzieci.Sprawa będzie dobra, jeśli obejdzie się bez zabijania.– Obejdzie się – odparłem w zadumie.– Ja też nie chcę zabijania, Piero.– Wiem, signor Halloran.Już pan to udowodnił.Ale są jeszcze inni: Torloni i ten Metcalfe.I jest pana przyjaciel Coertze.– Nie ufasz mu, co? No a Walker?– Jest zerem.– A ja? Czy mi ufasz?Wstał i niespiesznie zdeptał papierosa.– Zaufałbym w innym miejscu, signor Halloran, na przykład w łodzi lub w górach.Ale złoto nie najlepiej wpływa na charakter.W inne słowa ujął to, o czym sam myślałem już wcześniej.Właśnie miałem odpowiedzieć, gdy Coertze krzyknął gniewnie:– Co wy tam robicie, u diabła? Chodźcie tu wybierać! Wzięliśmy się znów do pracy.IIIPrzebiliśmy się o trzeciej nad ranem.Coertze wydał radosny okrzyk, gdy ostrze jego kilofa bez oporu zniknęło w próżni.W ciągu dziesięciu minut wybił dziurę dość dużą, żeby móc się przeczołgać, i wlazł w nią jak terier za królikiem.Przesunąłem lampę przez otwór, po czym przeczołgałem się sam.Zastałem Coertzego gramolącego się przez zwalone kamienie, rozrzucone na dnie tunelu.– Zaczekaj – powiedziałem.– Nie ma pośpiechu.Nie zwrócił na mnie uwagi, tylko zanurzył się w ciemnościach.Rozległ się brzęk i zaczął przeklinać.– Przynieś to cholerne światło! – krzyknął.Ruszyłem naprzód, a wraz ze mną krąg światła.Coertze wyrżnął w przód ciężarówki i rozciął sobie policzek.Płynąca krew żłobiła strumyki w kurzu pokrywającym jego twarz, nadając mu niesamowity wygląd, podkreślany jeszcze niezwykłym blaskiem oczu.– Jest tutaj – chełpił się.– Magtig, a co, nie mówiłem? Powiedziałem ci, że mam tu złoto.No więc jest tutaj tyle złota, ile wychodzi z Reef w ciągu miesiąca – spojrzał na mnie ze zdumieniem.– Christus, ale jestem szczęśliwy.Nigdy nie sądziłem, że mi się uda.Słyszałem, jak inni przeciskają się przez dziurę, i zaczekałem, aż podejdą bliżej.– Kobus Coertze oprowadzi nas teraz po swojej jaskini skarbów – powiedziałem.– Złoto jest w pierwszej ciężarówce, w tej – zatrajkotał Walker.– To znaczy większość.Jest jeszcze trochę w drugiej, ale większość jest w tej.Kosztowności są w drugiej.Całe mnóstwo naszyjników, pierścieni, brylantów, szmaragdów i pereł, i papierośnic, i szkatułek, wszystko ze złota.Jest też mnóstwo pieniędzy: i lirów, i dolarów, i funtów, i takich różnych rzeczy.Jest też mnóstwo papierów, ale te są w ciężarówkach całkiem z tyłu, razem z ciałami.– umilkł.– Z ciałami – powtórzył bezmyślnie.Na chwilę zapadła cisza, gdy zdaliśmy sobie sprawę, że była to nie tylko jaskinia skarbów, ale także grobowiec.Coertze odzyskał swój zwykły spokój i wziął ode mnie lampę.Uniósł ją i spojrzał na pierwszą ciężarówkę.– Miałem ją ustawić na klockach – zauważył krzywiąc się.Opony całkiem zbutwiały i siadły tak płasko, jak jeszcze nigdy dotąd nie widziałem.– Wiesz – powiedział Coertze – kiedy wszystko tutaj wstawialiśmy, miałem zamiar wyjechać potem tymi ciężarówkami.Nigdy nie przypuszczałem, że będę musiał czekać piętnaście lat – roześmiał się krótko.– Mielibyśmy teraz niezłą robotę z uruchomieniem silników.Walker rzekł niecierpliwie:– No dobra, bierzmy się do tego wszystkiego.– Najwyraźniej przyszedł już do siebie po strachu, którego sam sobie narobił.– Lepiej róbmy to kolejno, wóz za wozem – powiedziałem.– popatrzmy na pierwszy.Coertze prowadził niosąc lampę.Miejsca ledwie starczało, aby przecisnąć się między ciężarówką a ścianą sztolni.Zauważyłem przednią szybę, roztrzaskaną serią z karabinu maszynowego, która zabiła kierowcę i jego kolegę.Wszystko pokryła gruba warstwa pyłu, który opadł zapewne, gdy Coertze zawalił wylot tunelu.Teraz tłukł kawałkiem skały w zasuwy tylnej klapy.– Cholerstwo, chwyciło na amen – rzekł.– Będę potrzebował młotka.– Piero – powiedziałem – przynieś młotek.– Ja mam – powiedziała cicho Francesca tak blisko za mną, że aż podskoczyłem.Wziąłem go i przekazałem Coertzemu.Po kilku uderzeniach zasuwa puściła.Wziął się do drugiej i chwycił spadającą klapę.– Dobra – powiedział.– A teraz po złoto – i wskoczył do ciężarówki.Wręczyłem mu lampę, a następnie wspiąłem się sam i odwróciłem, żeby podać rękę Francesce.Walker, poganiany pragnieniem zobaczenia złota, przepchnął się obok mnie, natomiast Piero wspinał się do środka spokojniej.Przycupnęliśmy dokoła, siadając na skrzynkach ze sztabami.– Gdzie jest ta, którą otworzyliśmy? – zapytał Coertze.– Musi być gdzieś z tyłu.Francesca krzyknęła:– Gwóźdź wbił mi się w nogę!– To ta skrzynka – rzekł Coertze z satysfakcją.Francesca przesunęła się, a Coertze podniósł lampę.Skrzynka, na której siedziała Francesca, została rozbita, a wieko byle jak przybito ponownie.Wyciągnąłem rękę i wolno uniosłem pokrywę.W świetle lampy rozbłysło zmatowiałym blaskiem złoto; metal, który nie rdzewieje ani nie ulega starzeniu – niczym skarb złożony w niebie.To złoto jednak złożone było w piekle.– No więc jest – westchnął Coertze.– Zraniła się pani w stopę? – spytałem Francesce.Wpatrywała się w złoto.– Nie, wszystko w porządku – odparła z roztargnieniem.Piero wziął sztabę ze skrzynki.Źle ocenił wagę i spróbował zrobić to jedną ręką, później chwycił ją obiema i oparł na udach.– To jest złoto! – rzekł zdumiony.Sztaba przechodziła dokoła z rąk do rąk
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL