[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie mógł określić położenia.Rzucił pobieżnie okiem dokoła, starając się nie patrzeć na leżące pokotem martwe ciała.Strzelanina trwała nadal z lewej i prawej strony, ale z przodu jakby ucichła.Gleeson przyczołgał się do niego z tyłu.- Łącznik ze sztabu - powiedział.Gabriel stwierdził, że Gleeson nie wygląda najlepiej.Łącznik pokazał rozkaz od generała brygady Wapshorea, następującej treści: „Niech wasi ludzie połączą z przodu lewe skrzydła i pójdą w kierunku tego punktu, żeby okrążyć prawe skrzydło nieprzyjaciela”.Jakiego punktu? - zadał sobie pytanie Gabriel.Uniósł na próbę lewe ramię, ale nie wyjaśniło to sytuacji.Odwrócił kartkę i zobaczył prowizoryczną mapkę z wyraźną strzałką.Nie było nazwy pułku.Na pewno ten rozkaz nie jest skierowany do niego.Odwrócił się, żeby zapytać łącznika, ale ten już zniknął.Nie pozostało nic innego jak tylko iść przed siebie.Ruchem ręki dał ludziom znak, żeby szli naprzód i na czele swej kompanii „A” ruszył ostrożnie przez pole kukurydzy.Śmierć zebrała tu obfite żniwo: przemknęło mu przez myśl, że karabiny maszynowe musiały być uprzednio wycelowane w ten punkt.Na skraju pola padł na ziemię usiłując się rozejrzeć.Teren był nie zadrzewiony - porastała go sucha trawa i nieliczne akacje - a także zupełnie płaski.Pięćdziesiąt metrów przed sobą zobaczył rów porośnięty zieleńszą trawą i płożącymi krzewami, a za nim wykop kolejowy.Po prawej ręce miał lekkie wzniesienie zajęte przez wojska brytyjskie i oddział karabinów maszynowych strzelający krótkimi seriami w kierunku miasta.Za wykopem spostrzegł wśród drzew schludne białe miejskie budynki.Nieco dalej, na prawo, widać było morze i dwa transportowce stojące w pewnej odległości od brzegu.Z lewej strony widok zasłaniała plantacja młodych drzew gumowych.Dochodziły stamtąd odgłosy silnej strzelaniny.Północni Lancasterczycy, domyślił się, są w największym ogniu walki.- Co o tym myślisz? - spytał Gleesona, który podczołgał się do niego.- Radżputowie chyba się całkiem wynieśli Śodparł tamten.- Kompromitacja.- To prawda - przyznał Gabriel.Zastanawiał się, co dalej.- Chyba powinniśmy nacierać na miasto.Na pewno strzelali do Radżputów, dlaczego nie strzelają do nas?- Dobre pytanie - odparł Gleeson z bladym uśmiechem na twarzy.- Chodźmy - powiedział Gabriel i podniósł się z ziemi.Przyłożył gwizdek do ust i wydał przeciągły sygnał.- Dalej naprzód! - krzyknął do swych ludzi.Ruszył pędem, wpółzgięty, w kierunku rowu, nie mógł jednak biec szybko, bo rosła tam wysoka po kolana trawa.Odskoczył za wrzecionowate drzewo akacji.Wydawało mu się, że za wykopem kolejowym widzi kłęby dymu.Strzelano do niego! Nagle, ku najwyższemu zdumieniu Gabriela, „posypał się grad pocisków”.To określenie przyszło mu do głowy mimowolnie.Wiedział, że jest to wyświechtany frazes, ale nie spodziewał się, iż może wiernie oddawać rzeczywistość: miał przed oczami czarne kropki i cętki przeszywające ze świstem powietrze.Poczuł nagle piekący ból szyi.Dostał! Boże, tylko nie w szyję.Potknął się, biegł jednak dalej przykładając rękę do rany, żeby zatamować krew, a pociski brzęczały i huczały w powietrzu.Ale zaraz, zaraz, to nie pociski, to pszczoły! Zatrzymał się i odwrócił.Jego ludzie skakali, wili się na ziemi jak epileptycy - atakowały ich miliardy pszczół.Zobaczył, jak Gleeson wymachuje zapamiętale kaskiem.Powietrze aż drgało od migotliwych, atakujących wściekle czarnych owadów.Z przerażeniem zobaczył, że rozproszone resztki jego oddziałów podrywają się z ziemi i na łeb na szyję biegną w pole kukurydzy.Gabriel nabrał powietrza w płuca i najgłośniej, najprzenikliwiej, jak tylko potrafił, dmuchnął w gwizdek, chcąc powstrzymać żałosną rejteradę żołnierzy, ale zniknęli już gdzieś, uciekając przed chmarami atakujących pszczół.- O Boże - jęknął Gleeson i zataczając się podszedł do Gabriela.- Jestem niemal zakłuty na śmierć! - Ręce miał napuchnięte i pokryte guzami, a na policzkach i szyi wystąpiły obrzęki - wyglądał teraz jak prostak, jak niedorozwinięty.- Proszę spojrzeć - wskazał ręką Gleeson.Na akacji Gabriel zobaczył coś, co przypominało szereg wąskich podłużnych beczek.Wokół nich nadal krążyło parę pszczół.- Cholerne tubylcze ule - płakał Gleeson z wyciągniętymi przed siebie rękami, wyglądał jak piesek salonowy.Puchły w zastraszającym tempie.Nagle Gabriel zdał sobie sprawę, że stoją pośrodku pola walki.Obejrzał się na kopiec i zobaczył ludzi z obsługi karabinów maszynowych wymachujących wściekle rękami, jakby atakowali ich niewidzialni napastnicy.Za wykopem dostrzegł kilku niemieckich askarysów ratujących się ucieczką do warsztatów kolejowych.Spojrzał na Gleesona, który jęczał w strasznym bólu, jego ręce przypominały teraz dobrze wypchane rękawice do krykieta.Potem z trawy zaczęły się unosić lekkie tumany kurzu.- Naprzód.Gleeson, do rowu.- powiedział Gabriel.Przebiegli kilka metrów i wskoczyli do ponad metrowego rowu.Gabriel zapadł się po kostki w mulistej mazi.Z westchnieniem ulgi Gleeson zanurzył piekące ręce głęboko w błocie.- Niech pan obłoży mi nim szyję - zawołał, a Gabriel ochlapał mu oburącz policzki i szyję smrodliwą mazią.Jego własne ukłucia pulsowały boleśnie, ale wyszedł z opresji bez większych obrażeń.Podczas gdy Gleeson łagodził ból rąk, Gabriel wysunął się ostrożnie z rowu i ogarnął wzrokiem pole kukurydzy.Ani śladu jego ludzi.Zauważył, że karabin maszynowy na kopcu znów zaczął strzelać.- Ani śladu ludzi - powiedział do Gleesona.- Świnie - zaklął tamten siarczyście.- Tchórzliwe świnie!- Możesz się ruszać? - spytał Gabriel.- Posuwajmy się dalej rowem.W tym miejscu nie przejdziemy wykopu.Gleeson skinął głową, oczy miał zamknięte, dolną wargę przygryzioną żółtymi zębami.Pochyleni, ruszyli rowem w kierunku morza; po drodze przeszli ostrożnie nad ciałami kilku żołnierzy, inne odsunęli na bok.Gleeson trzymał przed sobą uniazane błotem ręce, jakby były świeżo ulepione z gliny - i niezwykle kruche.Wkrótce dotarli do miejsca, gdzie na obrzeżu rowu rosły krzaki i cierniste krzewy.Gabriel wykorzystał to, żeby wyjrzeć i ocenić sytuację.Wysunął ostrożnie głowę.Miał z tej pozycji lepszy widok na miasto.Zobaczył duży kamienny budynek ze stromym dachem, pokrytym dachówką i napisem „Deutscher Kaiser Hotel”.W tym momencie opuszczono z masztu niemiecką tlagę.- Chyba weszliśmy do miasta - zawołał do Gleesona.- Jak ci się zdaje, która godzina? - Gdzieś po drodze zgubił zegarek.- Sądzę, że dochodzi czwarta - odparł Gleeson.- Nie widzę tarczy.Zamazana błotem.Gabriel oczyścił ją
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL