[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Schowaj się tam i poczekaj.Nie wychodź, dopóki cię nie zawołam.I zanim zrobisz ruch, upewnij się najpierw, czy to ja.– A jeśli nie wrócisz? – spytała ponuro.Była realistką.Widząc napięcie malujące się na jej twarzy, powiedziałem, ostrożnie ważąc słowa:– W takim przypadku, jeżeli nie wydarzy się nic innego, siedź tu do zapadnięcia zmroku, a potem zmykaj do land-rovera i uciekaj, gdzie pieprz rośnie.Gdyby jednak pojawił się Kennikin, staraj się trzymać od niego z daleka, najlepiej w ogóle nie pokazuj mu się na oczy – Wzruszyłem ramionami.– Ale postaram się wrócić.– Musisz w ogóle iść?Westchnąłem.– Jesteśmy unieruchomieni, Elin.Nie możemy się stąd ruszyć, dopóki ten dowcipniś trzyma nasz samochód na muszce.A co, według ciebie, powinienem robić? Mam czekać na Kennikina i oddać się w jego ręce?– Przecież nie masz broni.Poklepałem rękojeść noża.– Poradzę sobie.No, a teraz rób, co ci powiedziałem.Odprowadziłem Elin do rozpadliny skalnej i pomogłem jej się tam wdrapać.Nie było jej zbyt wygodnie: szczelina miała zaledwie sto dwadzieścia centymetrów wysokości i czterdzieści pięć szerokości.Elin musiała więc siedzieć przykucnięta.Bywają jednak gorsze rzeczy od znoszenia niewygód.Zacząłem teraz obmyślać dalszy plan działania.Grzbiet góry poprzecinały jary wyżłobione w miękkiej skale przez spływającą wodę, którymi mogłem się wspinać, nie będąc wcale widocznym.Chciałem dotrzeć nad miejsce, z którego pochodził ów nagły błysk.W czasie działań wojennych, a to była przecież wojna, ten, kto zajmuje wyżej położoną pozycję, ma przewagę nad przeciwnikiem.Ruszyłem, kierując się w lewo i starając się przywierać jak najściślej do skał.Natrafiłem na jar ciągnący się jakieś osiemnaście metrów w górę, ale minąłem go, kończył się bowiem, nie dochodząc do grzbietu.Następny przedstawiał się znacznie lepiej, ponieważ sięgał prawie do samego szczytu.Zanurzyłem się w nim i zacząłem wspinaczkę.Jeszcze w okresie szkolenia uczęszczałem do szkółki wysokogórskiej, której instruktor wpajał nam mądrą zasadę: „czy idziesz pod górę, czy w dół, nie podążaj nigdy w ślad za strumieniem czy potokiem”.Rozumowanie było poprawne, jako że woda spływająca z gór wybiera drogę najkrótszą, co zwykle oznacza najbardziej stromą.Normalnie zatem człowiek trzyma się gołego stoku i omija wąwozy.Jednak w sytuacji anormalnej ma do wyboru dwie możliwości: wdrapywać się po diabelnie stromej, śliskiej, wygładzonej przez wodę rozpadlinie albo skończyć z przestrzeloną głową.U podstawy grzbietu ściany jaru miały około trzech metrów wysokości, nie zachodziło zatem niebezpieczeństwo, że mogę zostać zauważony.Jednak im dalej w górę, tym jar stawał się coraz płytszy.Przy końcu był już głęboki zaledwie na pół metra, tak że posuwałem się w górę, czołgając na brzuchu.Kiedy w końcu dotarłem do miejsca, gdzie dalsza droga stała się niemożliwa, okazało się, że znajdowałem się już nad snajperem.Ostrożnie wysunąłem głowę zza bryły porowatej lawy i oceniłem sytuację.Daleko w dole tkwiła na szlaku samotna sylwetka land-rovera.Około sześćdziesięciu metrów w prawo i jakieś trzydzieści metrów niżej leżała przypuszczalnie kryjówka strzelca wyborowego.Zasłaniały mi go głazy wystające z piaszczystej powierzchni grzbietu.To mi odpowiadało: skoro ja go nie widziałem, to i on nie mógł mnie wypatrzyć.Mogłem więc pod osłoną głazów bezpiecznie się do niego zbliżyć.Jednak nie spieszyłem się zbytnio.Zdawałem sobie sprawę, że może jest ich więcej.Do licha, nie zdziwiłbym się, gdyby z tuzin facetów rozlokowało się na szczycie grzbietu.Stanąłem nieruchomo i wstrzymując oddech, obejrzałem dokładnie każdą skałę w zasięgu mego wzroku.Nie zauważyłem najmniejszego ruchu, wyczołgałem się więc spod osłony jaru i ruszyłem w stronę głazów, posuwając się ciągle na brzuchu.Kiedy tam dotarłem, chwilę odpoczywałem, uważnie nasłuchując.Do moich uszu docierał jedynie odległy szum rzeki.Znowu podążyłem w górę, obchodząc skupisko głazów, i teraz wziąłem do ręki pałkę.Wychyliłem głowę zza skały i zobaczyłem ich.Byli ukryci w zagłębieniu na stoku, około piętnastu metrów poniżej mego stanowiska.Jeden leżał na ziemi z karabinem wysuniętym przed siebie, opierając lufę na złożonej marynarce.Drugi siedział nieco bardziej z tyłu i majstrował coś przy walkie-talkie.W ustach trzymał nie zapalonego papierosa.Cofnąłem głowę i zacząłem się zastanawiać.Z jednym jakoś bym sobie poradził, ale dwóm naraz mógłbym nie dać rady, zwłaszcza że nie miałem broni palnej.Rozejrzałem się ostrożnie dookoła i znalazłem miejsce, gdzie mogłem swobodnie ich obserwować, sam będąc praktycznie niewidoczny.Stanowiły je dwie prawie schodzące się skały, między którymi widniał prześwit szeroki na dwa centymetry.Facet z karabinem leżał całkowicie nieruchomo, wykazując ogromną cierpliwość.Mogłem sobie bez trudu wyobrazić, że mam do czynienia z doświadczonym myśliwym, który spędził niejedną godzinę, wyczekując na stokach wzgórz, aż ofiara znajdzie się w zasięgu strzału.W porównaniu z nim drugi zachowywał się jak nerwus: wiercił się, drapał, trzepnął owada, który usiadł mu na nodze, i cały czas grzebał coś przy swoim walkie-talkie.Wstrzymałem oddech, widząc jakieś poruszenie u podstawy grzbietu.Mężczyzna z karabinem również to zauważył.Dostrzegłem lekkie napięcie jego mięśni, gdy cały się naprężył.To była Elin.Wyłoniła się spod osłaniającej ją urwistej ściany i pomaszerowała w stronę land-rovera.Zakląłem sam do siebie i zacząłem się głowić, co ona tam, u diabła, wyprawia.Facet z bronią przycisnął mocno kolbę do ramienia i wziął ją na cel.Wodził za nią karabinem cały czas, nie odrywając oka od celownika teleskopowego.Gdyby pociągnął za spust, nie zważając na nic, dobrałbym się draniowi do skóry.Elin była już przy samochodzie i weszła do środka.Nie minęła minuta, jak pojawiła się znowu i zaczęła z powrotem kroczyć w stronę ściany skalnej.W połowie drogi coś krzyknęła i rzuciła jakiś przedmiot przed siebie.Znajdowałem się zbyt daleko, żeby móc to rozpoznać, miałem jednak wrażenie, że była to paczka papierosów.Żartowniś z karabinem widział to znacznie dokładniej, miał bowiem do dyspozycji jeden z największych celowników teleskopowych, jakie widziałem.Elin znikła pod osłoną skały, a ja odetchnąłem z ulgą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL