[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Stanął w nich mężczyzna z chustą na twarzy i automatem w rękach.– Nie ruszać się – to nikomu nic się nie stanie – powiedział przytłumionym głosem.Warren patrzył z niedowierzaniem, jak nieznajomy robi krok do przodu.Zastanawiał się, kim, u diabła, jest i co zamierza.Mężczyzna machnął lufą, mówiąc rozkazującym tonem: „Przejdźcie tam”.Raqi i Follet ruszyli posłusznie przez pokój, dołączając do Warrena.Kiedy Tozier chciał pójść w ich ślady, nieznajomy rzeki:– Ty nie.Zostań na miejscu.– Podszedł do Toziera i wyrwał mu z ręki papiery.– Chcę tylko tego.– Idź do diabla! – zawołał Tozier, rzucając się na niego.Rozległ się huk wystrzału i Tozier stanął w miejscu, jakby natrafił na kamienny mur.Na jego twarzy pojawił się tępy grymas.Ugięły się pod nim kolana.Powoli, jak powalone drzewo, osunął się na ziemię, a kiedy upadł, z ust popłynęła mu strużka krwi.Za nieznajomym zamknęły się z trzaskiem drzwi.W powietrzu unosił się lekki swąd prochu.Pierwszy otrząsnął się Follet.Rzucił się w kierunku Toziera i uklęknął przy nim.Po chwili podniósł zdumiony wzrok.– Boże wielki! On nie żyje!Warren, wiedziony instynktem lekarza, błyskawicznie znalazł się obok, ale Follet powstrzymał go ruchem ręki.– Nie dotykaj go, Nick.Zaplamisz się krwią.Powiedział to tak dziwnym tonem, że Warren zatrzymał się.Raqi drżał jak osika na wietrze.Patrzył z przerażeniem na poplamiony krwią rękaw marynarki, a z jego ust dobywał się jęk.Nie były to słowa, lecz powtarzające się w kółko głośne posapywanie.Follet chwycił go za ramię i potrząsnął nim.– Javid! Javid, przestań! Słyszysz mnie? Raqi jakby oprzytomniał.– Ja.Nic mi.nie jest.– Więc posłuchaj uważnie.Nie ma potrzeby, żebyś był we wszystko zamieszany.Nie wiem, co to za cholerna historia, ale jeżeli się pośpieszysz, możesz się z tego wykaraskać.– Niby jak? – oddech Raqiego stał się spokojniejszy.Follet spojrzał na ciało Toziera.– Nick pomoże mi się go pozbyć.Biedaczysko.Był z niego kawał drania, ale nie życzyłem mu aż tak źle.Ta informacja, której potrzebował jego znajomy, musiała być naprawdę ważna.– Odwrócił się do Raqiego.– Jeżeli dbasz o własną skórę, wynoś się stąd i nie puszczaj pary z ust.Idź do biura, włóż forsę z powrotem do sejfu, a potem wracaj do domu i nikomu nic nie mów.Rozumiesz?Raqi skinął głową.– No więc ruszaj – rozkazał Follet.– I nie biegnij, tylko idź.Bez nerwów.Raqi czmychnął z pokoju, wydając zdławiony okrzyk.Drzwi zatrzasnęły się za nim z hałasem.Follet westchnął i potarł dłonią kark.– Biedny Andy – stwierdził.– Kawał „rycerskiego” sukinsyna.Dobra, możesz się już podnieść.Wstań, Łazarzu.Tozier otworzył oczy i mrugnął porozumiewawczo, po czym podparł się na łokciu.– Jak to wyglądało?– Doskonale.Już myślałem, że Ben naprawdę cię rąbnął.Warren podszedł do Folleta.– Czy to przedstawienie było naprawdę konieczne? – zapytał chłodno.– Owszem – odparł obojętnie Follet.– Przypuśćmy, że nie załatwilibyśmy go w ten sposób.Za parę dni zacząłby się zastanawiać, złożyłby wszystko do kupy i nie musiałby być geniuszem, żeby się zorientować, że został wykiwany.Wie pan, ten chłopak nie jest wcale głupi.Ale zmusiliśmy go do pośpiechu.Nie daliśmy mu czasu, żeby spokojnie wszystko przemyślał.– I co z tego?– To, że teraz już nigdy nie będzie zdolny pomyśleć spokojnie o tym, co się stało.Widok czyjejś nagłej śmierci działa na ludzi w ten sposób.Do końca życia nie będzie w stanie dojść, co się naprawdę wydarzyło.Nigdy się nie dowie, kto zastrzelił Andy’ego – i z jakiego powodu, bo to do niczego nie pasuje.Będzie więc siedział cicho, żeby nie być zamieszanym w zabójstwo.Dlatego właśnie musieliśmy go załatwić za pomocą kurzego pęcherza.– Czego?– Kurzego pęcherza.– Follet skinął na Toziera: – Pokaż mu, Andy.Tozier wypluł na dłoń coś, co trzymał w ustach.– O mało tego cholerstwa nie połknąłem.Wyprostował rękę, pokazując zabarwiony na czerwono kawałek miękkiej gumy.– To tylko kauczukowy woreczek wypełniony krwią kurczęcia – tak zwany kurzy pęcherz.Korzysta się z niego dość często, żeby pozbyć się różnych durniów, kiedy przestają być potrzebni.– Zaśmiał się ze złośliwą satysfakcją.– To jeden z dwóch właściwych sposobów wykorzystania prezerwatywy.Do pokoju wszedł Ben Bryan, uśmiechając się z zadowoleniem.– Jak wypadłem, Johnny?– Znakomicie, Ben.Gdzie są te papiery? – Wziął je od Bryana i wcisnął Warrenowi do zwiotczałej dłoni.– Tego pan chciał.– Tak – powiedział z goryczą Warren.– Tego chciałem.– Więc dostał pan, co trzeba – powiedział z naciskiem Follet.– Proszę zrobić z tego użytek.Tylko niech pan nie udaje przede mną świętoszka, Warren.Nie jest pan lepszy od innych.Odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju.6Jechali znów po stromych i krętych drogach przez brunatnoczerwone góry Kurdystanu.Warren dziękował Bogu, że są na przedzie.Tozier i Follet byli gdzieś za nimi w drugim landroverze, niewidoczni w tumanie kurzu.Wcale im nie zazdrościł.Bryan prowadził wóz, a Warren go pilotował, próbując znaleźć drogę do miejsca zaznaczonego na mapie.Okazało się to trudniejsze niż początkowo sądzili.Warren czuł się chwilami, jakby był z Alicją po drugiej stronie lustra, gdyż nie ponaznaczane na mapie drogi wiły się i zakręcały gwałtownie i często wyglądało na to, że najlepszym sposobem dotarcia do jakiegoś miejsca jest jazda w przeciwnym kierunku.Poza tym samo uznanie tych górskich traktów za drogi wymagało sporego wysiłku wyobraźni.Były to pełne wybojów, kamieniste, wypłukane przez wodę i biegnące często po litej skale szlaki, wydeptywane od setek, a może i tysięcy lat przez niezliczone pokolenia wielbłądów.Przemierzał te góry Aleksander Macedoński, prowadząc swe heterie na podbój Persji oraz Indii.Warren przypuszczał, że od tamtego czasu nikt tych dróg nie naprawiał.Kilkakrotnie mijali grupy koczowniczych Kurdów, którzy szukali prawdopodobnie bardziej zielonych pastwisk, chociaż Warren nie miał pojęcia, gdzie mogliby je znaleźć.Wokół rozciągała się kamienna pustynia, a z jałowej ziemi wyrastały jedynie nieliczne, najbardziej odporne rośliny.Pojawiały się z rzadka w szczelinach skalistych zboczy, wiotkie, ale nad podziw żywotne.Cała roślinność była brunatna i wyschnięta.Nie widziało się ani śladu zieleni.Spojrzał ponownie na mapę, a potem podniósł ją, odsłaniając trzy kartki papieru, które Javid Raqi z tak wielkim poświęceniem wydostał z biura.Zdobyte informacje dawały Warrenowi od samego początku powód do zmartwienia.Spodziewał się znaleźć zamówienia na jakieś rozsądne ilości odczynników – wystarczające do uzyskania z surowego opium najwyżej stu funtów morfiny.To, co zobaczył, było zupełnie bez sensu.Chodziło o nieprawdopodobnie duże partie towaru.Zamawianego chlorometanu, benzenu, alkoholu amylowego, kwasu chlorowodorowego i farmaceutycznego wapnia wystarczyłoby do uzyskania co najmniej dwóch ton morfiny.Dwie tony! Na samą myśl przechodziły go ciarki.Taka ilość heroiny nasyciłaby na ponad rok czarny rynek w Stanach Zjednoczonych.Gdyby trafiła do sprzedaży, handlarze mieliby pełne ręce roboty i pojawiłoby się mnóstwo nowych narkomanów.– Sprawdziłem jeszcze raz te liczby, Ben – powiedział – i wydają mi się pozbawione sensu.Bryan zwolnił, zbliżając się do niebezpiecznego zakrętu.– Są zaskakujące.– przyznał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL