[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wielu usiłowało go badać - ludzie z uniwersytetów, korporacji i wojska.Opukiwali go diamentowymi wiertłami, plastykiem i nuklearnymi detonatorami.Obwąchiwali go gazowo-chromatycznymi spektrolizerami.Usiłowali rozpoznać materiały, z których go wykonano, rozłożenie ich ciężaru.Bezowocnie sondowali go radarem, sonarem, mikrofalami, przenośnymi akceleratorami wiązek przeciwbieżnych i sygnałami radiowymi.Kręcili głowami.Mówili, że to niemożliwe.Potem, jak inni, poddawali się i odjeżdżali.Byli także tacy, którzy nie wiedzieli.Nie wiem, czy Richard mnie kochał, lubił, czy było mu ze mną wygodnie.Czasami wydawało mi się, że mnie kocha - naprawdę, tak jak mężczyźni jemu podobni kochają coś tak cudownie prostego jak śrubokręt.I lubił mnie.Na ogół mnie lubił, choć tego także nie wiem na pewno.Był niewolnikiem pozorów i tradycji.A może raczej w nie wierzył - nie wiem, cholera, nie wiem.Miłość chyba się dla niego liczyła, tak jak towarzystwo i seks.Ale czasami miałam wrażenie, że jego zrozumienie dla tych spraw nie wykracza poza ich mechaniczną funkcję i instytucjonalną wartość.Nie słyszał w naszym związku muzyki, nie widział w nim zachodu słońca, a jeśli widział, to nigdy się nie wzruszał.Prawdę mówiąc, ani razu nie widziałam go wzruszonego lub pod wpływem silniejszej emocji.Jeśli nie liczyć fascynacji Googleplexem.Jestem osobą wykształconą, lecz Googleplex mnie nie zafascynował.Fascynował mnie Richard.Wracałam z randek zmęczona, lecz jednocześnie w stanie przedziwnego uniesienia, jakbyśmy balansowali na jakiejś granicy, jakbym uniknęła o włos katastrofy, kolejny flirt z zagładą.Bez niego cierpiałam, przy nim byłam przerażona i powoli uzależniłam się od narkotycznego działania adrenaliny.Ale nie potrafiłam rozwiązać jego zagadki, tak jak on nie potrafił rozwiązać zagadki Googleplexu.Żadne diamentowe wiertła, żadne radary ani uczeni nie zdołaliby dać mi odpowiedzi, których pragnęłam.Tylko Richard.A on nie mógł.Często tam bywaliśmy, w centrum miasta, gdzie pojawił się Googleplex, zwłaszcza później, gdy władze wyłączyły reflektory, zabrały ogrodzenie i żołnierzy.Niektórzy jeszcze się tam kręcili - brodaci naukowcy z jakichś tam uniwersytetów, odjechani czciciele czegoś tam lub grube kmioty z Wisconsin, z żonami i dziećmi, w oldsmobilach z błotnikami z drewnopodobnego tworzywa sztucznego.Richard przyjeżdżał po mnie w bronco - farba obłaziła z karoserii, a resory były tak stare, że na Gwiazdkę dla żartu kupiłam mu paczkę plastrów przeciwko chorobie lokomocyjnej.Za każdym razem włączał radio na cały regulator, tak że te jego tanie głośniki omal nie wybuchały, a kiedy wysiadałam, miałam wrażenie, że wszystkie molekuły w moim ciele odłączyły się jedna od drugiej i Richard będzie mnie musiał zanieść do domu w dłoniach jako kupkę galarety.Potem robiliśmy to, co mieliśmy zrobić - czasami oglądaliśmy film, czasami spacerowaliśmy po deptaku przy autostradzie - Richard pod jakimś pretekstem przejeżdżał przez miasto i na chwilę przysiadaliśmy na placu świętego Andrzeja.Żeby popatrzeć na Googleplex.Richard wykrzykiwał różne rzeczy do ludzi, którzy tam pracowali.„To budka telefoniczna z kosmosu!” - do takich, którzy wyglądali na inżynierów.„To Jezus i trzeba mu wynająć tani pokój!” - do obłąkanych wyznawców.„To gruby Marsjanin, przyjechał na safari!” - do buraków z Wisconsin.Zawsze wiedział, jakie kłamstwo powiedzieć.Ale chyba nie wiedział, co ma powiedzieć mnie i jego milczenie, a raczej niemożność odezwania się brzmiało równie oskarżycielsko, jak kpiny rzucane ludziom, którzy usiłowali zrozumieć Googleplex.Gdyby mógł mi powiedzieć to teraz, kiedy wie już wszystko, naprawdę wszystko, wiedziałabym, że nie kłamie.Nie miałabym nadziei, że tak jest.Straszna rzecz ta nadzieja.Wydaje mi się, że tym, co ciągnęło ludzi do Googleplexu, oprócz jego niewytłumaczalnej obcości, był fakt, iż w pewien sposób wydawał się zrozumiały.Jak poezja.Wszyscy tłumaczyli go sobie na swój sposób, ale zawsze opisywali rzeczy zakorzenione w całkowicie powszedniej, wygodnej rzeczywistości codziennego życia.Dla niektórych wyglądał jak Jezus Chrystus pod wielofasetową płaszczyzną, wodzący za nimi wzrokiem, coś jak Ronald Reagan na tej fotografii, którą szalona pani Wertz miała w salonie na ścianie nad magnetofonem.Dla innych był to artystyczny gest, poświęcony niezmiernie porywającemu uczuciu, jak film Stevena Spielberga, tylko o wiele mniej skomplikowany.Inżynierowie i mechanicy uważali, że to jakaś maszyna.Geologowie mówili o żlebach krystalicznych, graniach i latających lakolitach.Fizycy szukali potwierdzenia dla jednolitej teorii pola, metafizycy dyskutowali o przeznaczeniu.Pastorzy, kardynałowie i szamani twierdzili, że znają wszystkie odpowiedzi, a niektórzy usiłowali na tym zarobić.Co myślałam ja? Nie wiem.Googleplex mnie nie fascynował.Ale pamiętam, że w dzieciństwie śniło mi się coś podobnego.Koszmar, ciągle taki sam.Świat przedstawiony jako płaska wycinanka, film rysunkowy, cały na żółto, jakby twórca snu poskąpił pieniędzy na inne kolory.Stałam na chodniku.Po drugiej stronie ulicy widziałam dziewczynkę, jak zdjęcie Shirley Temple.Miała włosy skręcone w spiralne loczki, pięć lub sześć sprężynek.Zatrzymała się i zerwała stokrotkę, rosnącą tuż przy chodniku: dwa listki, pięć płatków.Nie zauważyłam wcześniej, żeby ten kwiatek tam był, tak jakby to ona go stworzyła.Zaczęła zrywać płatki, jeden po drugim, aż doszła do ostatniego.W tej samej chwili spojrzała na mnie, uśmiechnęła się z niesamowitą, niewyobrażalną złośliwością - do dziś trudno mi uwierzyć, że jedna kreska może wyrazić aż taki ładunek uczucia - i urwała płatek
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL