[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na zewnątrz trwała zabawa a my w środku ucichliśmy i słuchaliśmy muzyki.Goście zaczęli wymykać się jeden po drugim.Wkrótce zostałem sam i z rozkoszą wyciągnąłem się na łóżku.Zaczęło padać.Dach znowu przeciekał.Następnego dnia dowiedziałem się znienacka, że samochód, o którym wielkim wysiłkiem woli zdołałem już zapomnieć, jest „prawie gotowy”.Wstępne rozeznanie potwierdziło, że prace posunęły się naprzód.Stał na wszystkich czterech kołach acz filuternie przechylony na jedną stronę.W rzeczy samej odstawienie go zaledwie do wioski wymagało aż trzech prób.Za pierwszym i drugim razem psuł się silnik.Za trzecim - samochód stanął w płomieniach, gdy włączyłem światła.To wszystko jednakże było niczym wobec problemu zdobycia paliwa, które ostatecznie kupiłem za sprawą Augustina od pracownika zajmującego się samochodami sous-prefeta.Wolałem nie wnikać, skąd pochodziło.Byłem gotów do odjazdu.Rozsądek nakazywał nie wyłączać raz uruchomionego silnika - wobec stanu w jakim znajdował się rozrusznik.Pojawiła się grupka Dowayów, którzy chcieli mnie odprowadzić.Uśmiechali się zagadkowo i szu-rali nogami, pies Barney machał ogonem, Jon i Jeannie próbowali się nie śmiać szacując moje szanse na dotarcie do Ngaoundere.Ostatnie pożegnanie, zgrzyt w skrzyni biegów i opuściłem góry, gdzie spędziłem tyle miesięcy, wykonując tak dziwne zajęcia.Każde rozstanie pozostawia po sobie uczucie pustki i jest jak muśnięcie kosmicznej samotności.Natychmiast też zaczyna się zapominać, że badania terenowe to w dużej mierze dotkliwa nuda, tęsknota oraz intelektualne i fizyczne odosobnienie.Opada złota mgiełka, dzicy ludzie stają się bardziej szlachetni, rytuały bardziej poruszające, przeszłość przetwarza się wiodąc nieubłaganie ku wielkim celom teraźniejszości.I tylko dzięki dziennikowi, który prowadziłem, wiem, że czułem wówczas przede wszystkim histeryczną radość iż zrywam z krainą Dowayów.Ale podróż jeszcze się nie skończyła.Mój samochód miał teraz nową właściwość, tę mianowicie, że zebrana na karoserii woda deszczowa przedo-stawała się do przewodów wentylacyjnych, a następnie rozpylana była na pasażerów.Dotarłem jednak szczęśliwie do Ngaoundere, gdzie poświęciłem dwa następne tygodnie na próbę wysłania statkiem kufra pełnego naczyń.Nie było dla mnie zaskoczeniem, że mój pomysł został potraktowany jako wyjątkowy afront dla kameruńskiej dumy narodowej i jako wydarzenie wymagające bezpośredniej interwencji siedmiu niezależnych zespołów urzędniczych.Przyszedł jednak taki dzień, kiedy pomachałem na do widzenia moim przyjaciołom z misji bez których pomocy nie zrobiłbym tego wszystkiego co zrobiłem, kiedy Matthieu poprosił mnie o ostatnią „pożyczkę” i kiedy wszedłem na pokład samolotu.Kameruńczycy rzucili na stół jeszcze jedną kartę.Musiałem spędzić noc w Duali, gdzie zjedzenie jednego posiłku wystarczyło by dostać ataku niepowstrzymanych wymiotów i biegunki, z czego owo miasto słynie.Na szczęście miałem do dyspozycji zarówno miskę klozetową jak i bidet dzięki czemu uniknąłem rozpaczliwych wyborów narzucanych przez łazienki w Anglii.Następnego ranka dosłownie niesiono mnie do samolotu.Obcy swójWiększość powietrznych wojaży jest okropna, nieludzka i zbyt długa.Ostatni etap mojej wyprawy odbierałem tym gorzej, że musiałem siedzieć prosto i sztywno, popijając z butelki wodę Vichy jak stara ciotka, skupiając całą uwagę na swoich mdłościach podczas gdy w samolocie pokazywano głupawe francuskie komedie w angielskim stylu, z głosem na cały regulator, rzekomo dla mojej przyjemności.W dole umykała nam Sahara.Wtedy właśnie wpadłem na znakomity pomysł zatrzymania się w Rzymie, gdzie miałem przesiadkę.Roztaczała się przede mną błoga wizja cichego, chłodnego pokoju ze świeżą, lekko nakrochmaloną pościelą.Cień liściastego drzewa padający na łóżko.może kojący szmer fontanny.Po wylądowaniu okazało się, że nie mogę dłużej nosić swoich bagaży i muszę zostawić je w przechowalni.Patrzyłem jak moje drogocenne notatki i aparat fotograficzny znikają w przepastnych magazynach nie mogąc uwierzyć ani w to, że stamtąd powrócą, ani w swoją głupotę, że się z nimi rozstałem.Ściskałem w ręce przybrudzoną trudami podróży garderobę.Spodnie podaro-wane mi przez żonę misjonarza przyciągały spojrzenia eleganckich Rzymian.Mój nieprzytomny wzrok i nędzny wygląd sprawiały, że wodzili za mną oczyma carabinieri.Znalazłem pokój.Był gorący i głośny, lampy wydawały charakterystyczne brzęczenie, cena była nieprzyzwoicie wysoka.Wszystko wskazywało na prawidłową zależność między pragnieniami a osiągnięciami.Położyłem się spać.Jedną z najmniej docenianych różnic między afrykańską wioską a euro-pejskim miastem jest upływ czasu.Dla kogoś przyzwyczajonego do regularności wiejskiego życia, gdzie myśli się porami roku a dni nie mają nazw mieszkańcy obszarów miejskich zdają się przemykać obok w szale próżnych wysiłków.Przemierzałem ulice Rzymu niczym czarownik Dowayów, którego nieziemska powolność wyróżnia jego rytualną rolę od codziennych zajęć.Menu w kafejkach oferowały tak wiele możliwości, że nie dawałem sobie z tym fantem rady.Brak wyboru w kraju Dowayów sprawił, że byłem niezdolny do podjęcia decyzji.W Afryce marzyłem nieustannie o wielkim żarciu, tu żyłem kanapkami z szynką.Ponieważ ciągłe mnie ostrzegano, że nieuchronnie zostanę napadnięty, okradziony i pobity na ulicy starałem się nie mieć przy sobie więcej pieniędzy, niż potrzeba na kanapki.Nie powi-nienem był więc się dziwić, gdy po powrocie do brzęczącego pokoju hotelo-wego zastałem drzwi wyjęte z zawiasów.Wyniesiono wszystkie moje rzeczy: bilet lotniczy, paszport, pieniądze - nawet resztki afrykańskiej garderoby zniknęły bez śladu.Dyrekcja twardo nie ponosiła odpowiedzialności
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL