[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Łoskot wstrząsa oknami domów niczym lodem na tysiącach płytkich kałuż.Ciotki, wujowie, kuzyni, krzyczący „Ach!” w podziwie nad dziełem niebiańskich cudotwórców.Barwy letniego nieba.I Ogniste Balony, podpalane ręką rozpieszczającego wnuków dziadka, przytrzymywane w mocarnych czułych dłoniach.Och, jakież cudowne wspomnienie! Urocze Ogniste Balony świecące łagodnym blaskiem, ciepłe kawałki bibułki, wydęte niczym owadzie skrzydła, leżące w pudełkach jak skulone osy, i wreszcie po całym dniu huku i radości, opuściwszy pudełkowe domy, delikatnie rozwinięte, niebieskie, czerwone, białe, patriotyczne – Ogniste Balony! Oczyma duszy ujrzał niewyraźne twarze drogich krewnych, już dawno spoczywających w ziemi pod płaszczem z mchu.Patrzył, jak dziadek zapala maleńką świeczkę, pozwalając, by ciepłe powietrze nadęło balon, pulchny i lśniący w jego dłoniach; świetliste zjawisko, które trzymał w rękach, nie chcąc wypuścić go zbyt szybko.Albowiem uwolniony balon odpływał, unosząc z sobą kolejny rok życia, kolejny czwarty lipca, jeszcze jeden okruch Piękna.A potem Ogniste Balony wzlatywały w górę, coraz wyżej i wyżej, ku ciepłym letnim konstelacjom, a czerwono-biało-niebieskie oczy śledziły je w milczeniu ze wszystkich werand.Na głębokiej prowincji stanu Illinois ponad nocnymi rzekami i uśpionymi domami, Ogniste Balony odpływały w dal, znikając na zawsze.Do oczu ojca Peregrine napłynęły łzy.Nad nim unosili się Marsjanie – nie jeden, lecz tysiąc szepczących Ognistych Balonów.Miał wrażenie, jakby u jego boku stał od dawna nieżyjący dziadek i patrzył wraz z nim wprost w piękno.W istocie jednak był to ojciec Stone.– Chodźmy stąd, proszę, ojcze!– Muszę z nimi pomówić.Ojciec Peregrine pobiegł naprzód, nie wiedząc, co powiedzieć – cóż bowiem w przeszłości mawiał do Ognistych Balonów, poza powtarzanymi w duchu słowami: „Jesteście piękne, jesteście piękne!”; w tej chwili zaś to nie wystarczyło.Mógł jedynie podnieść ciężkie ręce i krzyknąć, tak jak często pragnął zawołać za ulatującymi magicznymi Ognistymi Balonami.– Halo!Lecz kule ognia milczały.Płonęły tylko w mroku niczym odbicia w ciemnym lustrze.Zdawały się niezmienne, zwiewne, cudowne, wieczne.– Przychodzimy z Bogiem – rzekł ojciec Peregrine, zwracając się do nieba.– To głupota, szaleństwo! – Ojciec Stone przygryzł kostki.– W imię Boże, ojcze Peregrine, stój!Nagle świetliste kule odleciały na wzgórza.Po chwili zniknęły z pola widzenia.Ojciec Peregrine zawołał ponownie i echo jego ostatniego krzyku wstrząsnęło skałami.Odwróciwszy się, ujrzał tuman kurzu; pył na moment zastygł w powietrzu, a potem z grzmotem kamiennych kół zboczem runęła lawina.– Patrz, co zrobiłeś! – krzyknął ojciec Stone.Ojciec Peregrine patrzył z fascynacją, która szybko ustąpiła miejsca przerażeniu.Odwrócił się, wiedząc, że zdążą przebiec zaledwie kilka kroków, nim kamienie zmiażdżą ich i pogrzebią.Miał zaledwie dość czasu, by szepnąć „O Boże!”, gdy lawina go dosięgła.– Ojcze!Oddzielono ich od kamieni niczym ziarna od plew.Wokół migotała błękitna poświata, zimne gwiazdy zatoczyły krąg na niebie, rozległ się ryk i nagle stali już na półce, dwieście stóp dalej, spoglądając w miejsce, w którym ich ciała winny leżeć pogrzebane pod tonami skał.Błękitne światło zgasło.Dwaj księża przywarli do siebie.– Co się stało?– Błękitne ognie nas podniosły.– Odbiegliśmy, to wszystko.– Nie, kule nas ocaliły.– Nie mogły!– Ale to zrobiły.Niebo było puste.Mieli wrażenie, jakby właśnie przestał dzwonić potężny dzwon.W zębach i szpiku kości wciąż jeszcze czuli wibracje.– Uciekajmy stąd.Przez ciebie zginiemy.– Od wielu lat nie boję się śmierci, ojcze Stone.– Niczego nie udowodniliśmy.Twoje błękitne światełka uciekły po pierwszym krzyku.Nic tu po nas.– Nie.– Ojca Peregrine’a przepełniał uparty zachwyt.– Jakimś cudem nas ocaliły.To dowodzi, że mają duszę.– Wiemy tylko, iż być może nas uratowały.Panowało zamieszanie.Mogliśmy jednak uciec sami.– To nie są zwierzęta, ojcze Stone.Zwierzęta nie ratują nikomu życia, zwłaszcza obcym.Jest w nich litość i współczucie.Może jutro dowiemy się więcej.– Dowiemy? Jak? – Ojca Stone ogarnęło ogromne zmęczenie, jego twarz zdradzała oburzenie.– Mamy latać za nimi helikopterami, odczytując Biblię? To nie są ludzie, nie mają oczu, uszu ani ciał takich jak nasze.– Ale coś w nich wyczuwam – odparł ojciec Peregrine.– Wiem, że czeka nas wielkie objawienie.Uratowały nas.One myślą.Miały wybór: dać nam żyć albo pozwolić umrzeć.To dowodzi istnienia wolnej woli.Ojciec Stone z gniewną miną zaczął rozpalać ognisko, mierząc wściekłym wzrokiem kolejne patyki i krztusząc się szarym dymem.– Osobiście otworzę klasztor dla gęsi i monastyr dla świętych świń.Zbuduję też pod mikroskopem miniaturową apsydę, aby pantofelki mogły uczestniczyć w mszy, przesuwając rzęskami paciorki różańca.– Och, ojcze Stone!– Przepraszam.– Ojciec Stone zamrugał zaczerwienionymi oczami.– Ale to zupełnie jakby błogosławić krokodyla tuż przed tym, nim nas pożre.Ryzykujesz całą naszą misję.Powinniśmy być już w Pierwszym Mieście, koić spieczone wódką gardła i zmywać perfumy z męskich dłoni.– Nie potrafisz rozpoznać ludzkiego pierwiastka w nieludzkim?– Wolałbym zająć się nieludzką stroną człowieka.– A jeśli udowodnię, że te istoty grzeszą, znają grzech, wiedzą, co to moralność, mają wolną wolę i rozum?– Musiałbyś dysponować bardzo przekonującymi dowodami.Noc niosła ze sobą chłód.Patrzyli w ogień, oddając się najdzikszym myślom i pożywiając ciała ciastkami i jagodami.Wkrótce opatulili się i legli na ziemi skąpanej w zimnym blasku gwiazd.Układając się wygodniej, ojciec Stone, od dłuższego czasu szukający czegoś, co mogłoby obudzić wątpliwości w sercu ojca Peregrine’a, spojrzał w dogasający różowy żar
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL