[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Fakt, że w ogóle udało mu się uciec, należało zaliczyć do cudów, a to, że dotarł tak daleko, było triumfem zarówno siły fizycznej, jak i siły woli.Ale teraz wzrok mu się zaczynał zaćmiewać, a świat naokoło jakby się pochylił pod kątem przyprawiającym o zawrót głowy.Zdawało mu się, że ostatnie sto metrów cały czas posuwa się pod górę.Nie mógł sobie pozwolić na dłuższe czekanie.Seamus mógł tam być, albo i nie.Albo czekał, albo zdecydował, że Emory nie żyje, i wolał wyprowadzić okręt z portu i ocalić załogę.Nabrał powietrza w płuca, myśląc, czy nie jest to jego ostatni oddech.Wątpił, czy uniknie kuli i ciekawiło go trochę, jakie to będzie uczucie, gdy przebije mu plecy, wejdzie w serce, rozerwie się w piersi.Przynajmniej ustanie wreszcie ten ból.Ustanie na zawsze.Ostatnim desperackim dźwignięciem Emory odepchnął się od szorstkiego muru i zaczął biec.Biegł zgięty wpół jak tysiącletni starzec, a stopy ciążyły mu, jakby wlókł za sobą żelazne kule.Z lewej strony dojrzał w mroku oczekiwany błysk i ułamek sekundy później posłyszał huk wystrzału.Kula zagwizdała koło ucha i z pewnością by go dosięgła, gdyby nie potknął się i nie upadł ciężko na bruk.Wydał jęk, gdy powietrze uleciało mu z płuc, i zobaczył cień odrywający się od bocznej ściany budynku i idący ku niemu.Na krótką chwilę światło gazowej latarni padło na skradającą się postać i oświetliło twarz, wydłużoną i pociągłą jak u ogara, wykrzywioną w złowrogim uśmiechu.To był Le Couteau.Jego uśmiech był tak okrutny, tyle w nim było szaleństwa, że Emory postanowił nie dopuścić, by pozostał jego ostatnim wspomnieniem w godzinie śmierci.Z jękiem straszliwego cierpienia przetoczył się na samą krawędź nabrzeża.Chwilę przedtem, nim z pluskiem pogrążył się w wodzie, nim sól wżarła się w poranione ciało, potęgując ból, pochwycił kątem oka błysk czegoś lśniącego i mieniącego się, co ściskał w dłoni.Teraz to przepadnie razem z nim, klucz do wszystkiego, do wszystkich sekretów, prawd i kłamstw.***- Proszą pana! Panie Althorpe! Emory.! Proszę.!Emory z wysiłkiem otworzył oczy.Ktoś wołał go po imieniu.- Emory!Spojrzał w górę i zobaczył Annaleę.Oczy miała okrągłe z przerażenia, nieprawdopodobnie niebieskie, a białe dłonie zacisnęła w pięści i przyciskała do ust.- Emory? - spytała cicho, opuszczając ręce.- Nic panu nie jest?Zamrugał i kilkakrotnie ciężko przełknął ślinę, starając się opanować falę mdłości wzbierającą mu w gardle.Ból głowy i skurcze w brzuchu zaczęły ustępować i udało mu się powoli wyprostować.- Nie - odrzekł chrapliwym głosem, ciężko dysząc.- Zdaje się, że nic.Zaczekał, aż będzie pewien, że nogi się pod nim nie ugną i zrobił w wodzie kilka kroków, dzielących go od brzegu.Anna wyciągnęła ku niemu rękę i ująwszy go mocno za ramię podprowadziła do pobliskiego głazu, by usiadł.Zdjęła swoją koronkową chustkę i zamoczyła w wodzie.Wyżęła ją i zaczęła obmywać pot lśniący na czole i skroniach Emory’ego.Nim skończyła, ujął jej dłoń i uścisnął w podziękowaniu.- Nic tego nie zapowiadało - powiedział urywanym głosem.- Po prostu.tak na mnie spadło.- Jedna z tych pana błyskawic?- Coś więcej niż błyskawica.To było jak potężny grom.- Bezwiednie pochylił się do przodu i przycisnął czoło do miękkiego złączenia jej piersi.Anna trwała przez chwilę nieruchomo, wstrzymując oddech, błądząc rękami gdzieś nad jego głową, porzuciwszy wilgotną koronkową szmatkę zapomnianą na piasku.Powoli, tak powoli, że ledwie mogła uwierzyć, że naprawdę to robi, położyła jedną dłoń na jego włosach, a potem drugą, tuląc go do siebie i głaszcząc lśniące czarne fale koniuszkami palców.- Był pan znów na okręcie?- Nie.Tym razem nie.Byłem na nabrzeżu.Było ciemno, ale słyszałem, jak woda pluszcze i niedaleko stały okręty na kotwicy.- Czy to było tu, w Torbay?- Nie - powiedział z głębokim przekonaniem, gdy podniósł głowę.- To był francuski port.Poznałem to po zapachu.Ręce Anny wciąż były zanurzone w jego włosach, teraz już nieruchome.Zaś ręce Emory’ego jakoś same znalazły drogę i objęły ją w talii, i choć ledwie jej dotykał, czuła gorąco poprzez cienkie warstwy muślinu i jedwabiu, które miała na sobie.Tak samo jak jej palce poruszyły się bez jej udziału, tak stało się teraz z nim, gdy dłonie delikatnie ułożyły mu się wokół wypukłości jej kształtów i nawet śmiały popełznąć w górę, tak że kciuki oparł tuż pod miejscem, gdzie szarfa oddzielała stanik od empirowej spódnicy.- Jak może p.pan mieć pewność, że p.port był francuski?- Nie wiem.Tak samo, jak wiedziałem, że Napoleon jest cesarzem.Jakoś tak.po prostu znałem to miejsce.- Skrzywił się i zapatrzył na jej usta.- Jakbym często tam bywał.I próbowałem znów tam wrócić.- Próbował pan.po co?Potrząsnął głową, ale potem przypomniał sobie coś jeszcze i oderwał dłoń od jej talii.Między palcami trzymał rozpięte ogniwa złotego łańcuszka.Gdy go jej podawał, złoto zalśniło jak roztopione w słońcu, ostro kontrastując z pospolitym żelaznym kluczem zaczepionym na końcu.Emory wyprostował się i z ponurą miną obracał klucz w dłoni, gdy tymczasem Anna, nie bardzo wiedząc, co zrobić z rękami, ostrożnie je opuściła i splotła za plecami.- Czy pan go poznaje?- Poznaję - odrzekł.- To klucz do kasy ogniotrwałej.Takiej, jaka się znajduje w kabinie kapitana na większości okrętów.- Czy należy do pana?Potrząsnął głową.- Nie wiem.Zobaczyłem błysk złota w wodzie i.- przerwał, by uspokoić oddech.- Nie wiem.Może jest mój.A może leżał tu od miesięcy czy lat.Anna wskazała bladopomarańczową plamę, którą klucz zostawił na jego skórze.- Pewnego wieczora zostawiłam szpilkę do włosów na parapecie, a rano była zupełnie zardzewiała i przylepiła się do drewna.Podejrzewam, że gdyby ten klucz leżał w wodzie dłużej niż parę dni, byłoby na nim więcej rdzy.A zresztą młody Blisterbottom przychodzi tu prawie codziennie wykopywać muszle i ostrygi.Znalazłby klucz już dawno.Althorpe kiwnął głową, choć z pewnym wahaniem.- Ostatnią rzeczą, którą widziałem, nim wpadłem do wody, był klucz.To mógł być ten.- Wpadł pan do wody?- Stoczyłem się z krawędzi nabrzeża - powiedział.- Specjalnie.Chciałem przed kimś uciec.Przed tym, kto pociął mi plecy.Obejrzał się nagle.- Widziałam ślady - rzekła w odpowiedzi na nieme pytanie w jego oczach.- Willerkins mówi, że jego zdaniem rany były zadane umyślnie.Ktoś zadawał je specjalnie, by sprawić ból.Nie znalazł na to odpowiedzi ani wytłumaczenia.Jego rozpacz znalazła ujście w przekleństwie, przywołanym na wargi, gdy mrużył oczy, wznosząc wzrok ku niebu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL