[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tłum rozstąpił się nagle, pozbawiony się w tajemniczy sposób woli, a przed nimi, po drugiej stronie Rynku pojawił się ratusz jak pierwszy sen tej nocy.Magiczna barokowa góra różowych słodyczy i kupieckiego złota.Wizja pełna stylu i elegancji, z jedwabiu, filigranów i światła słonecznego.Wizja zbudowana ze świetlistości i łacińskiej chwały, pałace, w których niezagrane menuety de Lisle’a cieszyły pulchne serca mieszczan.Po lewej stronie stało rusztowanie, ciągłe w ciemności, odcięte ekranem światła reflektorów wycelowanych w budynek; czekało jak kat na pojawienie się cesarskiego gościa.- Herr Bradfield? - zapytał blady detektyw.Nie zmienił skórzanego płaszcza od świtu w Königswinter, ale w jego czarnych ustach brakowało dwóch zębów.Księżycowe twarze kolegów poruszyły się na dźwięk nazwiska.- Tak, jestem Bradfield.- Polecono nam opróżnić dla panów stopnie.- Był to wyuczony angielski frazes: drugorzędna rola dla nowicjusza.Radio w skórzanej kieszeni zatrzeszczało, wydając jakąś pilną komendę.Uniósł je do ust.„Dżentelmeni z dyplomacji właśnie przybyli - powiedział - i są w bezpiecznym miejscu.Dżentelmen z działu badań także jest obecny”.Turner popatrzył znacząco na zmaltretowane usta i uśmiechnął się.- Ty skurwielu - powiedział z satysfakcją.Wargi też były brzydko pokaleczone, choć nie tak brzydko jak wargi Turnera.- Słucham?- Skurwielu - wyjaśnił Turner.- Skurwysynu.- Zamknij się - powiedział Bradfield.***Ze schodów był widok na cały plac.Popołudnie przeszło już w zmierzch; zwycięskie reflektory dzieliły nieprzeliczone morze głów na białe plamy, pływające jak blade dyski po czarnym morzu.Domy, sklepy, kina były niewidoczne.Zostały tylko ich szczyty, rysujące się jak wycinanki z bajki na tle ciemnego nieba i to był drugi sen, Opowieści Hoffmanna, drzeworytowy świat niemieckich iluzji, którego celem jest przedłużenie niemieckiego dzieciństwa.Wysoko na dachu pomrugiwał znak firmowy Coca-Coli, barwiąc dachówki wokół kosmetycznym różem; raz zabłąkany krąg światła przebiegł po fasadach, zaglądając okiem kochanka do pustych okien sklepów.Na niższym stopniu czekali detektywi, tyłem do nich, z rękami w kieszeniach, czarni na tle mgły.- Karfeld nadejdzie z boku? - spytał nagle de Lisle.- Aleją z lewej.Patrząc za wyciągniętym ramieniem de Lisle’a, Turner dostrzegł tuż u stóp rusztowania wąskie przejście między apteką a ratuszem, szerokie na około trzy metry i pozornie bardzo głębokie, bo otoczone wysokimi ścianami sąsiednich budynków.- Nie ruszamy się stąd.Jasne? Zostajemy na tych stopniach, cokolwiek by się działo.Jesteśmy tutaj jako obserwatorzy; wyłącznie obserwatorzy, nic więcej.- Surowe rysy Bradfielda wyostrzała rozterka.- Jeśli go znajdą, dostarczą go nam.Tak się umówiliśmy.My zabierzemy go natychmiast do ambasady, żeby go chronić.Muzyka, Turner pamiętał.W Hanowerze próbował, kiedy muzyka była najgłośniejsza.Muzyka ma zagłuszyć odgłos strzału.Przypomniał sobie też suszarki do włosów i pomyślał: to nie jest człowiek zmieniający technikę; jeśli zadziałała wcześniej, to i teraz zadziała, i to jest ten Niemiec siedzący w nim; jak Karfeld z szarymi autobusami.Jego myśli rozpłynęły się w poszumie tłumu, zadowolonym pomruku oczekiwania, wzbierającym jak gniewna modlitwa, gdy zgasły reflektory.Został tylko ratusz, czysty promienny ołtarz, obsługiwany przez grupkę, która ukazała się na balkonie.Nazwiska pojawiały się na niezliczonych ustach, wokół niego zaczynało się powolne, liturgiczne wyliczanie:- Tilit, Tilit tam jest, Tilit, stary generał, trzeci od lewej i patrz, nosi swój medal, ten jedyny, którego kazali mu się wyprzeć, jego specjalny medal wojenny, nosi go na szyi, Tilit, odważny człowiek.Meyer-Lothringen, ekonomista! Tak, der Grosse, ten wysoki, jak elegancko macha, wiadomo doskonale, że pochodzi z doskonałej rodziny; mówią, że to pół Wittelsbach; krew w końcu bierze górę; i wielki uczony; rozumie wszystko.I księża! Biskup! Patrz, sam biskup nas błogosławi! Liczcie ruchy jego poświęcanej dłoni! Teraz patrzy na prawo! Wyciągnął ramię! I Halbach, ten młody, gorąca krew: patrzcie, nosi pulower! Fantastyczna jest ta jego impertynencja: pulower na taką okazję? W Bonn? Halbach! Du toller Hund! Ale Halbach jest z Berlina, a Berlińczycy znani są z arogancji; pewnego dnia poprowadzi nas wszystkich, taki młody, a tak mu się udało.Pomruk wzrósł do ryku, z głębi trzewi, głodny, pełen miłości ryk, głębszy, niż gdyby pochodził z jednego gardła, bardziej oddany niż jedna dusza, bardziej kochający, niż może pokochać jedno serce; i znów zamarł, rozpadł się w szepty, gdy zabrzmiały pierwsze, ciche akordy muzyki.Ratusz oddalił się, a przed nimi stanęło rusztowanie.Ambona kaznodziei, mostek kapitański, podwyższenie dla dyrygenta? Dziecięca kołyska, prosta trumna z zuchwale zwyczajnego drewna, pretensjonalna, ale cnotliwa, drewniany Graal mieszczący germańskie prawdy.A na nim, samotny i dzielny, jedyny szermierz tych prawd, zwyczajny człowiek o nazwisku Karfeld.- Peter - Turner ostrożnie wskazał w stronę alejki.Ręka mu drżała, ale oko miał pewne.Cień? Strażnik zajmujący stanowisko?- Na twoim miejscu niczego bym nie pokazywał - szepnął de Lisle.- Mogą cię źle zrozumieć.Ale w tym momencie nikt nie zwracał na nich uwagi, bo wszyscy patrzyli tylko na Karfelda.- Der Klaus! - krzyczał tłum.- Der Klaus jest tutaj!Machajcie do niego, dzieci, czarodziej, magik, który przeszedł całą drogę do Bonn na szczudłach z germańskiej sosny.- On jest bardzo angielski, ten der Klaus - usłyszał pomruk de Lisle’a - chociaż nienawidzi nas do szpiku kości.***Tam na górze wyglądał na takiego małego człowieczka.Mówiono, że jest wysoki, i nie byłoby trudno, przy tylu sztuczkach technicznych, podnieść go kilkanaście centymetrów, ale widocznie wolał być pomniejszony, jakby chciał podkreślić, że wielkie prawdy goszczą w ustach skromnych ludzi; bo Karfeld był skromnym człowiekiem i zachowywał się z angielską rezerwą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL