[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Żeby mu to ułatwić, zapisała już nawet odpowiedź na tablicy.Ale on nie mógł tego przeczytać.Wszystko było zamazane i niewyraźne.Panna Vary, ledwo poruszając ustami, powtórzyła: - Jak.mógł.Johnny.Dixon.- Tak, tak! - wymamrotał profesor przez sen.- Jak mógł Johnny Dixon.ale co?Jednak panna Vary nie chciała mu powiedzieć.Nie chciała powtórzyć dalszej części pytania.Mały Rod zapytał jeszcze raz; błagał ze łzami w oczach, ale ona była nieugięta.Profesor rzucał się na łóżku, mrucząc i klnąc.Jak mógł.jak mógł.jak mógł Johnny.Nagle starszy pan usiadł na łóżku.Nie był jeszcze zupełnie przytomny, ale już nie spał i ku swemu zdumieniu zaczął myśleć o czymś, nad czym nigdy przedtem się nie zastanawiał.To nazwisko - Broda.Pan Broda.Tak się nazywał mężczyzna, którego Johnny podobno spotkał w kościele i który miał się później zmienić w ducha ojca Baarta.Profesor był człowiekiem wykształconym i znał kilka języków.Zadał sobie pytanie, jak po niemiecku jest broda.Bart - oto jak.Po holendersku podobnie - baard.Ale Johnny nie znał niemieckiego ani holenderskiego.Jakże więc, na Boga, zdołał wybrać nazwisko, które oznaczało to samo, co.Profesor był już zupełnie przytomny.Przytomny - i przestraszony.Macając rękami, znalazł lampę i zapalił ją.Potem odszukał okulary i założył je.Kiedy rozejrzał się po pokoju, zobaczył, że Johnny zniknął.Starszy pan natychmiast zerwał się na nogi.Po chwili już naciągał spodnie, nie zdjąwszy nawet dołu od piżamy.Założył tenisówki, zawiązał sznurowadła, a potem podbiegł do walizki, otworzył ją i wyjął latarkę.Klnąc i warcząc do siebie, pobiegł do drzwi, otworzył je jednym szarpnięciem.Na zewnątrz wiatr przycichł, ale niebo było nadal zachmurzone.W oddali zahuczał grom - wśród gór rodziła się burza.Profesor zapalił latarkę i świecił to tu, to tam.Za żwirową ścieżką rosła wysoka trawa, a przez jej środek biegł wydeptany szlak.To na pewno tędy przeszedł Johnny.Profesor ostrożnie posuwał się naprzód, nie odrywając wzroku od ziemi.Trawa, śliska od deszczu, plaskała pod jego stopami.Teraz był już na skraju szosy.Szybko spojrzał w prawo i w lewo.Żadnych samochodów.Starszy pan przebiegł na drugą stronę.Za szosą zatrzymał się, żeby odnaleźć szlak.Jak się okazało, nie miał z tym żadnego problemu.Po deszczu pobocze rozmiękło, a w błocie odcisnęły się ślady.Były to ślady bosych stóp chłopca - i żadnych innych.Dobrze! - powiedział sobie profesor.A teraz nie schodź tylko z tego błota, do cholery! Ponuro zaciskając zęby, ruszył śladem swego małego przyjaciela.Niedługo podążał już jednym za szlaków prowadzących na Piekielnicę.Na szczęście Góry Białe były niewysokie i garbate, więc mógł się na nie wspiąć każdy, kto umiał stawiać jedną stopę za drugą.Szlak Białego Krzyża należał do łatwiejszych.Nie można powiedzieć, żeby to sprawiało jakąś różnicę profesorowi, bo był zahartowanym, wysportowanym starszym panem, codziennie chodził na kilkukilometrowe spacery i ćwiczył z hantlami, a w nastroju, jaki go teraz ogarnął, mógłby wdrapać się na najwyższe piętro Empire State Buidling.Zawziął się nie na żarty!Coraz dalej i coraz wyżej.Po drodze profesor rozglądał się za śladami.Kiedy szlak biegł po błocie, nie było to trudne, jednakże w wielu miejscach teren był kamienisty.Pomimo tego starszy pan nie ustawał.Z ponurą determinacją maszerował dalej, w nadziei, że znów odnajdzie w błocie ślady chłopca.I rzeczywiście, za każdym razem mu się to udawało.Jednak kiedy tak szedł, zastanawiał się ciągle: Dokąd on idzie? Czy ktoś z nim jest? Dostrzegał tylko jedne ślady stóp - Johnny’ego - ale jeśli jego podejrzenia były zasadne, chłopcu towarzyszył ktoś, kto nie zostawiał żadnych śladów.Profesor szedł dalej.W górę, w górę, w górę.Coraz wyżej i wyżej, przez skały, korzenie i kłody drzewa.Grom huczał głośniej i od czasu do czasu z lewa lub z prawa błyskał piorun.Krople deszczu stukały w liście.Jeśli ten duch naprawdę istnieje i wyciągnął mnie tutaj w środku nocy, wypatroszę go! - burczał do siebie profesor.Powtarzał takie rzeczy, aby dodać sobie odwagi, bo, mówiąc szczerze, w jego sercu narastał chłodny lęk.Nie wiedział, co znajdzie, kiedy dotrze do końca szlaku.Wreszcie znalazł się w miejscu, gdzie szlak krzyżował się z inną, kamienistą ścieżką, która biegła w prawo i w lewo.Wzdychając ciężko, starszy pan zatrzymał się.Był już trochę zmęczony, bo wspinał się od godziny.Nogi miał jak z gumy, czuł, że stopy zaraz mu odpadną, a jego koszula była tak przepocona, że można ją było wykręcać.- Och.Boże! - jęknął profesor.Potem zdjął okulary, wyczyścił je chusteczką do nosa i założył z powrotem.Przed nim stały dwa drogowskazy.Jeden wskazywał w prawo, a napis na nim głosił:DO PUNKTU WIDOKOWEGO WHIMBYDrugi wskazywał w lewo i było na nim napisane:DO PUNKTU WIDOKOWEGO ANIOŁNa dole tego drugiego drogowskazu przymocowano kawałek tektury, a na nim atramentem wypisano jakąś wiadomość.Atrament nieco się rozpłynął, ale wiadomość nadal można było odczytać:Niebezpieczeństwo.Lawina kamienna.- No świetnie! - wymamrotał profesor.- Lawina kamienna! Ale czy już przeszła, czy też dopiero przejdzie? Miło by było wiedzieć.Nadal narzekając, starszy pan oświetlił drogę promieniem latarki.Mnóstwo kamieni, twarde, węźlaste korzenie i niewiele błota, na którym mogłyby pozostać ślady.Profesor zmartwił się.Skąd będzie wiedział, w którą stronę iść?Wtedy jednak coś dostrzegł.Dalej, po lewej stronie jakiś korzeń wystawał ze sterty kamieni.Na jego końcu zaczepił się poszarpany skrawek czarnego materiału.Profesor skoczył w tę stronę i zerwał go z korzenia.Kiedy go podniósł, zmarszczył nos, a ciało przeszył mu dreszcz obrzydzenia.Materiał śmierdział.Śmierdział pleśnią i innymi, jeszcze gorszymi rzeczami.Szybkim ruchem ręki profesor rzucił go na ziemię.Przynajmniej teraz wiedział, w którą stronę iść.Szlak skręcał w lewo.Starszy pan poszedł dalej, z pochyloną głową, świecąc latarką w przód i w tył.Nie dostrzegł żadnych innych śladów, ale uznał, że to na pewno właściwa droga.Było bardzo ciemno.Poza bladym kręgiem światła latarki profesor nie dostrzegał nic.Zauważył jednak, że szlak się zwęża
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL