[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Nie ma po co — odpowiedział Jan spokojniejszy, a może nie tak smutny jak Piotr.— Weź to dla siebie, przyjacielu.Przygotuję ci coś do picia i jedzenia.— Dziękuję za pieniądze — rzekł posłaniec zakłopotany, że musi je przyjąć.— Jeśli chodzi o jedzenie i picie, nie odczuwam głodu ani pragnienia, niedawno jadłem śniadanie w Nieullay.Muszę natychmiast powracać, bo zarządca miasta zabronił mi tutaj przebywać dłużej niż potrzeba.— Nie zatrzymujemy cię, przyjacielu — rzekł Jan Peuquoy — żegnaj.Powiedz Marcinowi Guerre…Nie, jemu nie mamy nic do powiedzenia.Rzeknij jedynie panu d’Exmès, że mu dziękujemy i że pamiętamy o piątym.Mamy nadzieję ze swej strony, że on będzie pamiętał.— Słuchaj, coś jeszcze — dodał Piotr wyrwany z ponurego zamyślenia.— Powiedz swojemu panu, że będziemy na niego czekać przez miesiąc.W ciągu jednego miesiąca możesz powrócić do Paryża, a on może tutaj kogoś znowu przysłać.Ale jeśli ten rok się skończy, a my nie otrzymamy od niego wieści, pomyślimy, że jego serce utraciło pamięć i będziemy źli na niego i na siebie.Jeśli jego uczciwość szlachecka pamięta tak dobrze o pożyczonych pieniądzach, to tym bardziej powinna sobie przypomnieć o powierzonych sekretach.Żegnaj, przyjacielu.— Niech Bóg ma was w swojej opiece — rzekł posłaniec Gabriela wstając.— Wszystkie wasze pytania i oświadczenia zostaną wiernie powtórzone memu panu.Jan Peuquoy odprowadził mężczyznę do drzwi.Piotr nie ruszył się z miejsca.Włóczący się posłaniec, po wielu kluczeniach i wielokrotnym błądzeniu po zagmatwanym mieście Calais, które sprawiało mu tyle kłopotu, wreszcie dobrnął do głównej bramy.Wydobył przepustkę, i kiedy go starannie obszukano, mógł wyjść w pole.Szedł trzy kwadranse żwawym krokiem, bez zatrzymywania się i zwolnił marsz dopiero w odległości około mili od fortecy.Wtedy pozwolił sobie na odpoczynek, usiadł na pokrytym trawą pagórku, rozmyślał i uśmiech zadowolenia rozjaśnił mu oczy i wargi.Nie wiem czemu, ludzie w Calais są smutniejsi i bardziej tajemniczy niż gdzie indziej.Wygląda na to, że Wentworth ma jakąś sprawę do uregulowania z panem d’Exmès, a Rodzina Peuquoy żywi jakąś urazę do Marcina Guerre.Co mnie to w końcu obchodzi! Ja nie jestem smutny.Wiem to, czego mi potrzeba i co chciałem wiedzieć.Bez kreski piórem, bez skrawka papieru, to prawda, ale wszystko mieści się tutaj, w mojej głowie, i razem z pomocą planu wicehrabiego zrekonstruuję łatwo w myśli fortecę, która czyni innych posępnymi, a mnie jej wspomnienie przynosi radość.W wyobraźni przeszedł ulice, bulwary i fortyfikacje, dokąd rzekoma głupkowatość go prowadziła.Tak to jest! Wszystko jest jasne i wyraźne, jakbym na to patrzył.Diuk de Guise będzie zadowolony.Dzięki podróży i cennym wskazówkom kapitana gwardii jego królewskiej mości będziemy mogli doprowadzić drogiego wicehrabiego d’Exmès wraz z jego giermkiem na spotkanie wyznaczone przez lorda Wentwortha i Piotra Peuquoy za miesiąc.Za sześć tygodni, jeśli Bóg i okoliczności będą nam sprzyjały, staniemy się panami Calais albo utracę swe imię.Czytelnicy nam przyznają rację, że szkoda, by było, kiedy się dowiedzą, że chodzi o sławnego marszałka Piotra Strozzi, jednego z najznakomitszych i najzdolniejszych inżynierów szesnastego wieku.Po kilku minutach odpoczynku Piotr Strozzi ruszył w dalszą drogę, jakby się śpieszył powrócić do Paryża.Wiele myślał o Calais, a bardzo mało o jego mieszkańcach.LII.31 grudnia 1557 roku.Łatwo odgadnąć, dlaczego Piotr Strozzi zastał lorda Wentwortha pogrążonego w smutku i goryczy i dlaczego zarządca Calais mówił o wicehrabim d’Exmès z taką wyniosłością i sarkazmem.Bowiem pani de Castro zdawała się go coraz bardziej nienawidzić.Kiedy prosił ją o zezwolenie na złożenie wizyty, szukała stale pretekstów, żeby go nie przyjąć.Jeśli wszakże niekiedy była zmuszona znosić jego obecność, lodowate i ceremonialne przyjęcie jasno zdradzały jej uczucia dla niego i czyniły go za każdym razem coraz bardziej strapionym.Jednak mimo wszystko nie znużył się jeszcze swą miłością.Niczego się nie spodziewał, ale też nie rozpaczał.Chciał przynajmniej pozostać w oczach Diany wzorem dżentelmena, który pozostawił po sobie na dworze Marii Angielskiej opinię wytwornej dworskości.Przygniatał, to właściwe słowo, swą brankę uprzejmościami.Obsługiwano ją jak księżniczkę z wszelkimi względami i luksusem.Przydzielił jej pazia francuskiego.Zaangażował dla niej muzyków italskich, tak bardzo poszukiwanych w dobie renesansu.Wszędzie w komnacie Diana znajdowała stroje i klejnoty o najwyższej cenie.Lord Wentworth sprowadzał je dla niej z Londynu, ale ona nawet ich nie oglądała.Pewnego razu wydał wielki bal, na który zaprosił najznakomitszych Anglików z Calais i Francji.Jego zaproszenia dotarły nawet na drugą stronę kanału.Jednak pani de Castro stanowczo odmówiła ukazania się na nim.Lord Wentworth wobec takiego chłodu i pogardy powtarzał sobie codziennie, że z pewnością byłoby lepiej dla spokoju przyjąć królewski okup, jaki mu proponował Henryk II, i zwrócić Dianie wolność.Znaczyłoby to jednak oddać ją szczęśliwej miłości z Gabrielem d’Exmès.Anglik nigdy nie mógł znaleźć w swym sercu tyle siły i odwagi, by uczynić tak przykrą ofiarę.— Nie, nie, jeśli ja jej nie mam, nikt jej przynajmniej mieć nie będzie.Na niezdecydowaniu i udręce upływały dni, tygodnie, miesiące.Dnia 31 grudnia 1557 roku lordowi Wentworthowi udało się otrzymać audiencję u pani de Castro.Jak już rzekliśmy, tylko przy niej oddychał z ulgą, chociaż wychodziły coraz smutniejszy i mocniej zakochany.Odczuwał silną potrzebę widywania Diany, słyszenia jej nawet ironicznej i surowej.On stał, ona siedziała przed wysokim kominkiem i rozmawiali.Rozmawiali na jedyny rozdzierający temat, który ich łączył i rozdzielał zarazem.— Pani — mówił zakochany zarządca — a gdybym jednak mimo twego okrucieństwa, zrozpaczony twą pogardą zapomniał, że jestem szlachcicem, a ty gościem?— Poniósłbyś ujmę na honorze, milordzie, a mnie nie zniesławiłbyś — odpowiedziała stanowczo Diana.— Oboje razem zniesławilibyśmy się! Jesteś w mojej mocy.Dokąd byś się schroniła?— Ależ, mój Boże, w śmierci — odpowiedziała spokojnie.Lord Wentworth pobladł i wzdrygnął się.On miałby spowodować śmierć Diany!— Taki upór nie jest zgodny z naturą.W głębi duszy lękałabyś się mnie doprowadzić do ostateczności, gdybyś nie żywiła nierozsądnej nadziei.Ciągle wierzysz, Madame, w jakąś nieprawdopodobną szansę? Powiedz mi, od kogo mogłabyś się spodziewać pomocy obecnie.— Od Boga, od króla… — odpowiedziała Diana.W zdaniu owym mieściło się niedomówienie, celowe przemilczenie, które lord pojął aż za dobrze.Z pewnością myśli p tym wicehrabi!Było to niebezpieczne wspomnienie, nie śmiał o tym mówić ani go obudzić.Zadowolił się tym, że rzekł ze smutkiem.— Tak, licz na króla! Licz na Boga! Gdyby Bóg chciał ci dopomóc, już pierwszego dnia byłby cię ocalił, tak mi się wydaje.Oto rok dobiega końca dzisiaj, a on nie rozciągnął nad tobą swej opieki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL