[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niech się jakiś biedak pożywi! Niektórych nie ruszałem, więc tkwiły bez ruchu jak paralityk, niektórym jednak kazałem skakać pod niebo, aby je nazajutrz stracić w piekielne czeluście.Nowy Jork zadrżał.Giełda londyńska przykładała sobie lód do głowy.Berlin przecierał oczy, a Paryż mdlał ze zdumienia i rozpaczy.Najśmieszniejsze zaś było to, że nikt tego nie zauważył loco Lwów.Tacy tam mieszkali bogaci ludzie i tyle posiadali akcji! Dopiero jakiś ciekawy czarny giełdziarz — oby mu broda wyliniała — narobił rejwachu i redaktor cisnął we mnie ogromnym kałamarzem.Tego samego dnia odebrano mi „giełdę”.Dział ten stał się z powrotem nudny i nieciekawy; akcje ledwie się ruszały jak ślimaki, podczas gdy „moje” akcje szalały, tańczyły jak pchły.Nikt szkody nie poniósł, a polityce ekonomicznej ukazałem nowe, jasne horyzonty, nauczyłem ją fantazji i tańczenia mazura.Dzisiaj już nikt tego nie potrafi! Do redakcji przynoszą giełdową cedułę, dokładną i nieomylną, szarą i nudną.Z tego widać, jak wspaniałe i szerokie były nasze zamiłowania, chociaż i w owych czasach był w redakcji jeden specjalista, niezastąpiony fachowiec: ten, co odbierał telefon z Wiednia.Nie było to takie łatwe.Telefon był ogromną skrzynią, która huczała, dudniła, gwizdała, wydawała ryki, śmiała się diabelskim śmiechem i której wciąż burczało w brzuchu.Pot ściekał po głowie człowieka, który walczył z tym harkoczącym bykiem.Musiał to być specjalista, obdarzony lwim głosem, który się darł jak opętany, a czasem tłukł ręką w drewniane pudło, aby wypuściło z siebie wielkie słowo.Urząd ten w najbardziej narodowej redakcji pełnił Żyd, bo katolik byłby na nic do takiego interesu, a to z tego powodu, że u drugiego końca sznurka, we Wiedniu, też wisiał Żyd.Razem musieli się jakoś dogadać wiedeńsko—galicyjskim językiem.Zresztą, kiedy ten we Lwowie pytał: „Koło Polskie co jest, co?” — tamten we Wiedniu odpowiadał: „Nu!” — i obaj wiedzieli, co wiedzieli.Katolik byłby gadał przez dwie godziny i niczego by się nie dowiedział.Głównym współpracownikiem w dawnej redakcji była fantazja.Musieliśmy zrobić na miejscu „własną korespondencję” z Chin, z Tybetu i z wysp Salomona.Czasem ludzie płakali, kiedy korespondent był rzewny, czasem chwytała ich groza, kiedy łajdak uśmiercał głodową śmiercią dziesięć milionów Kitajców.Nieszkodliwe były to igraszki.Inne rzeczy pisane były ze świetną powagą, uczciwie i sprawiedliwie.Felietony były piękne, a poezje kwitły jak sad na wiosnę.Krytyki teatralne pisane były tak górnie, że biedny czytelnik nigdy nie wiedział, czy sztuka jest dobra, czy pod zdechłym psem; ludzie z owych czasów byli tak naiwni, że wierzyli nawet krytykom teatralnym.Dzisiaj zmądrzeli.Jedno było za naszych czasów bezsprzecznie piękne i jasne: słowo.Staraliśmy się pisać tak czystym językiem, że mowa polska uśmiechała się do nas z zadowoleniem pięknej kobiety, która wie, że całym sercem jest kochana.W polemice walczyliśmy na szpady kłaniając się sobie jak królewscy muszkieterowie przed pojedynkiem.A redakcja była jedną rodziną, wielce w sobie rozmiłowaną.Jeden drugiemu bez namysłu podpisywał weksle, które w banku przyjmowano z wielkim namysłem.Referent od paradnych pogrzebów chętnie pożyczał fraka koledze, co szedł urzędowo na bal, aby opisywać tualety damskie, bo taki był zwyczaj; za to referent od balów, jeśli zwędził na nim pieczoną pulardę, oddawał kuper i nogi właścicielowi fraka.Tak bardzo kochaliśmy się wtedy!… Łączyła nas miłość i wspólny wróg.Tym strasznym wrogiem, zwalczanym podstępnie i jawnie, był nieszczęsny człowiek–kasa: dyrektor administracji, pan honorariów i zaliczek.Łatwiej można by wycyganić łup od tygrysa lub krokodyla, trumnę od nieboszczyka niż od tego człowieka parę groszy.Łatwiej można było wzruszyć omszały kamień.Szkot jest lekkomyślnym rozrzutnikiem wobec tej żyjącej kasy.Ten jeden się nie zmienił i do dzisiaj jest taki sam.Ale i jego wspomnijmy z miłością…Uśmiechnijmy się do niego i do owych czasów, kiedy to nie było radia, telefonów, ajencji prasowych, gotowych komunikatów i giełdowych cedułek.Piękne to były czasy! Chodziły bez portek, ale miały fantazję, rozmach i dowcip.A ci ludzie, wiecznie się spieszący, piszący szybko, wszystko umiejący, kochali z całej duszy zawód swój, zawody swoje i klęski.Dlaczego patrząc poza siebie, mają zamglony wzrok.Takie stare konie, a tulą się do wspomnienia jak do lubej kochanki… Dajcie pokój, panowie… To już stare pudło….II.Tyle listów… skąd te listy?.Powiada bystry pewien Chińczyk — po chińsku oczywiście — że skoro bardzo utrudzony listonosz ma wolny dzień, udaje się na długą pieszą przechadzkę.Ten listonosz, który przynosi listy do wielkiej redakcji, musi wedle dziwacznego tego prawa urządzać każdej niedzieli maratońskie biegi.Nie gorszy jest jednak i „listonosz przyboczny” każdego niemal z literatów.Literaci otrzymują ogromną ilość listów, zgoła zaś niepoliczone ci z nich, którzy poza pisaniem książek stale pisują w gazetach na siedem tysięcy siedemset siedemdziesiąt tematów.Na takich wali się potop.Spod sterty papieru widać jedynie demonicznie genialną głowę człowieka, chwytającego łapczywie powietrze jak karp in extremis.Raz jeden się zdarzyło, że z tysiąca takich listów wszystkie równocześnie gadały o pieniądzach: kiedy Reymont dostał nagrodę Nobla.Ktokolwiek umiał pisać, pisał wtedy do noblisty, aby był „nobel” i z serdeczną ochotą podzielił się z bliźnimi złotem, które — jak to z czytanek szkolnych wiadomo — wcale — szczęścia nie daje.Inni wieszczowie bardzo rzadko otrzymują listy namawiające ich do podziału dóbr doczesnych.Szanowni korespondenci znają na szczęście jadowitą cytatę ze Słowackiego: „Kto tam odejmie co, ten będzie mądry!” — Zdarzają się jednak i takie epistoły do chudopachołków, zdarzają… Wtedy dobrotliwy polski pisarz wyjmuje skwapliwie książeczkę czekową i przez umyślnego gońca posyła bratu rodakowi czek (w funtach angielskich) i wiązankę róż.O czymże to piszą mili ludzie do swoich śpiewaków?Czasem dzielny rymopis może o sobie rzec zuchwale, jak Gösta Berling, i że jest: „panem tysiąca pocałunków i trzynastu tysięcy listów miłosnych”.Eheu! Zdarza się to jeszcze jedynie promienistym młodzianom, co mają włosy faliste jak ogon natolskiej klaczy, jakąś potworną ilość śnieżystych zębów i aksamitne spojrzenie.Mało takich niezrównanych Apollinów znam wśród piszącej braci.Więcej wśród nich jest takich, co już tylko „sercem gryzą”, zęby posiawszy po świecie, a uwłosienia nie starczyłoby na pędzelek.Zresztą od Tetmajerowskiej epoki, pięknie rozmarzonej i mierzącej czas nie godzinami, lecz rytmem wiersza, wiele różanej upłynęło wody.Wtedy było ładniej, bardziej niebiesko i kwieciście.Dzisiaj byczy filmowy amant wygnał wieszcza z rajskiego ogrodu.Nikt się przeto, ukoiwszy rozżalone serce, nie upomina o „trzynaście tysięcy listów miłosnych”.Powiedziałby Zagłoba: „Jechał je sęk!”Wcale inaczej wygląda literacka korespondencja
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL