[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Czy uwa¿a pan, ¿e to oddychanie w jakiœ sposób mog³o siê przenieœæ z domu naDana? — zapyta³em.Nie podniós³ oczu, ale wzruszy³ ramionami i jeszcze bardziej podrygiwa³.— To w³aœnie przychodzi na myœl, nieprawda¿? Chodzi mi o to, ¿e jeœli duchymog¹ nawiedzaæ jakieœ miejsce, to czemu nie mia³yby nawiedzaæ osób? Kto mo¿ewiedzieæ, co duchy robi¹, a czego robiæ nie mog¹? Nie wiem, panie Hyatt.Ca³ata przeklêta sprawa jest dla mnie tajemnic¹ i mam ju¿ tego doœæ.Przez chwilê siedzieliœmy w ciszy.Biblioteka Seymoura Wallisa by³a zagracona iduszna i zaczyna³em siê czuæ, jak gdybym siedzia³ w jakiejœ malutkiej mrocznejpieczarze na dnie kopalni, przywalonej tonami ska³ i kamieni.Takie w³aœnieuczucie przejmowa³o cz³owieka w tym domu przy Pilarcitos — jakby przyt³acza³ciê¿arem stuletniego cierpienia i stuletniej cierpliwoœci.Niezbyt mi przypad³odo gustu to uczucie, a mówi¹c szczerze, wprowadza³o mnie w depresjê i gra³o nanerwach.— Wspomnia³ pan coœ o parku — przypomnia³em mu.— Kiedy pan po raz pierwszy domnie przyszed³, mówi³ pan coœ o parku.Nie zrozumia³em, o co panu chodzi³o.— O parku? Naprawdê?— Tak mi siê wydawa³o.— Zapewne mówi³em.Od czasu, gdy pracowa³em przy tamtym przeklêtym parku,ci¹gle mam parszywego pecha.— To by³ park we Fremoncie? Tam gdzie znalaz³ pan niedŸwiedzicê?Skin¹³ g³ow¹.— Zbudowanie tej k³adki by³o prost¹ robot¹ konstrukcyjn¹, zwyk³ak³adka wspornikowa dla pieszych, nic szczególnie wymyœlnego.Wybudowa³em ichju¿ ze dwadzieœcia czy trzydzieœci na ró¿nych terenach komunalnych wzd³u¿ca³ego wybrze¿a.Ale ten park by³ wyj¹tkowo wredny.Szeœæ czy siedem razyzawali³y siê nam fundamenty.Trzech robotników uleg³o powa¿nym wypadkom.Jednego oœlepi³o.I nie mogliœmy zgodnie ustaliæ, gdzie ma staæ ta k³adka anijak j¹ ustawiæ.Mia³em zupe³nie nienormalne k³Ã³tnie z w³adzami miejskimi.Cztery miesi¹ce budowaliœmy mostek, który powinien zaj¹æ nam cztery dni.Oczywiœcie nie pomog³o to mojej opinii.Mogê panu powiedzieæ, panie Hyatt, ¿eod czasu Fremontu czu³em, ¿e depce mi po piêtach pech.Unios³em szklankê z whisky i obraca³em j¹ w d³oniach, jakby chc¹c w niej skupiæbibliotekê i ca³y dom.— I to — odezwa³em siê — to ca³e oddychanie jest,zdaniem pana, czêœci¹ pañskiego pecha?Westchn¹³.— Nie wiem.Tak czasami myœla³em.Zastanawiam siê nieraz, czyprzypadkiem nie dostajê ob³êdu.W tym momencie rozleg³o siê dwukrotne uderzenie ko³atki.— Otworzê —powiedzia³em i wyszed³em do mrocznego hallu.Gdy odci¹ga³em zasuwy i odpina³em³añcuchy, nie mog³em powstrzymaæ siê od rzucenia okiem na niedŸwiedzicê stoj¹c¹na porêczy.W pó³mroku zdawa³a siê wiêksza ni¿ przy œwietle, bardziej kud³ata,jakby cienie gromadz¹ce siê wokó³ wrasta³y w jej sierœæ.A naoko³o mnie, naka¿dej œcianie wisia³y te nieciekawe ciemne widoki Mount Taylor i Cabezon Peak,staloryty, akwaforty i akwatinty, wszystkie najwyraŸniej wykonane podczasnajbrzydszej pogody.Wiedzia³em tylko, ¿e obie góry znajdowa³y siê w NowymMeksyku, wiêc tym dziwniejsze by³o, ¿e wszystkie te landszafty tworzono podpochmurnym niebem.Znowu za³omota³a ko³atka.— Dobra, dobra! — burkn¹³em.— S³yszê!Uchyli³em drzwi.Za nimi stali na werandzie doktor Jarvis i Jane.Wci¹¿ pada³o,grzmia³o i by³o duszno, ale po przebywaniu w bibliotece Seymoura Wallisapowietrze nocne by³o dla mnie ch³odne i orzeŸwiaj¹ce.Po drugiej stronie ulicydostrzeg³em Bryana Cordera, który szed³ szybko w nasz¹ stronê z g³ow¹ wtulon¹ wramiona.— Chyba ju¿ siê pañstwo poznali — powiedzia³em do Jane i doktora Jarvisa, gdywprowadza³em ich do œrodka.— To by³o jedno z tych przypadkowych spotkañ na mrocznej werandzie —skomentowa³a Jane.Bryan wbieg³ po schodkach, strz¹saj¹c krople deszczu z w³osów niby mokry pies.By³ to solidnie zbudowany, bezceremonialny facet doci¹gaj¹cy czterdziestki, zszerok¹ twarz¹, która œwiadczy³a o tym, ¿e na nim mo¿na polegaæ.Ta twarzzawsze przypomina³a mi nie uduchowione oblicze Pata Boone'a, je¿eli to w ogóleby³o mo¿liwe.Chwyci³ mnie za ramiê.— Czeœæ, John.Ma³o brakowa³o, a nieprzyszed³bym.Jak ci idzie?— Upiornie — odrzek³em i nie ¿artowa³em.Zanim zamkn¹³em drzwi, nie mog³em siêoprzeæ pokusie, aby nie spojrzeæ na ko³atkê i upewniæ, ¿e ci¹gle by³a mosiê¿na,nieo¿ywiona i wœciekle brzydka.Zaprowadzi³em wszystkich do biblioteki Seymoura Wallisa i przedstawi³em ich.Wallis zachowywa³ siê uprzejmie, ale by³ rozkojarzony, jakby przyjmowa³przedstawicieli biura sprzeda¿y nieruchomoœci, którzy przyszli wyceniæ jegoposesjê.Podawa³ rêkê, oferowa³ whisky, przynosi³ krzes³a, ale potem usiad³ zpowrotem przy biurku, têpo wpatruj¹c siê w poprzecierany dywan, i nie odezwa³siê s³owem.Doktor Jarvis wygl¹da³ teraz mniej oficjalnie w granatowej sportowej marynarce.By³ bystry, niewysoki i rudawy, zaczyna³em go lubiæ.Poci¹gn¹³ whisky,kaszln¹³, po czym powiedzia³: — Obawiam siê, ¿e stan pañskiego przyjaciela nieuleg³ wiêkszej poprawie.Nie mia³ ju¿ wiêcej takich ataków, ale bez przerwy mak³opoty z oddychaniem i nie mo¿emy obudziæ go z letargu.Jeszcze dzisiaj póŸnymwieczorem zrobimy mu elektrokardiogram i elektroencefalogram, ¿eby sprawdziæ,czy nie ma zmian w pracy serca oraz oznak uszkodzenia mózgu.— Uszkodzenie mózgu? Ale¿ on tylko spad³ z krzes³a!— Zdarza³y siê przypadki œmiertelnych upadków z krzes³a.— Czy ci¹gle pan uwa¿a, ¿e to wstrz¹s mózgu? — zapyta³a Jane.— A jego oczy?Doktor Jarvis przekrêci³ siê na krzeœle.— Gdybym uwa¿a³, ¿e to jedynie wstrz¹smózgu i nic poza tym, nie przyszed³bym tutaj.Ale wydaje mi siê, ¿e sta³o siêjeszcze coœ, czego na razie nie rozumiem.— Czy w tym pokoju s³yszeliœcie to oddychanie? Czy tu siê to wszystko zdarzy³o?— zapyta³ Bryan.— W³aœnie tutaj.Bryan wsta³ i obszed³ pomieszczenie.Chwilami dotyka³ œcian, zajrza³ tak¿e dokominka.Kilka razy zastuka³ w tynk kostkami palców, sprawdzaj¹c gruboœæ.Popewnym czasie stan¹³ na œrodku pokoju z zak³opotaniem na twarzy.— Drzwi by³y zamkniête? — zapyta³ mnie.— Drzwi i okna.Z wolna pokrêci³ g³ow¹.— To bardzo dziwne.— Co jest dziwne?— Zwykle, je¿eli wystêpuje narastaj¹ce ciœnienie, spowodowane przeci¹gami czypr¹dami powietrznymi, kominek jest czysty, a komin nie zapchany.W³Ã³¿ rêkê dokominka i sprawdŸ to sam.Nie ma ¿adnego ci¹gu.Komin jest zapchany.Podszed³em i ukl¹k³em na wyblak³ym indiañskim dywaniku przed kominkiem.By³o totakie wiktoriañskie palenisko biblioteczne ze zdobionym stalowym he³mem irusztem z glinki ogniotrwa³ej.Wyci¹gn¹³em szyjê i spoziera³em w górê, w zimn¹,przesi¹kniêt¹ sadz¹ ciemnoœæ.Bryan mia³ racjê, nie by³o tu ci¹gu, nie czu³osiê powietrza.Nie dociera³y tu tak¿e odg³osy nocy, które zazwyczaj odbijaj¹siê echem w szybie.Ten komin by³ g³uchy.— Panie Wallis — odezwa³ siê Bryan — czy ten komin jest zamurowany? Czy ktoœkaza³ go zamurowaæ?Wallis obserwowa³ nas ze zmarszczonymi brwiami.— Komin wcale nie jest zamurowany.Zaledwie kilka dni temu pali³em starepapierzyska, których siê chcia³em pozbyæ.Bryan po raz wtóry zajrza³ do œrodka.— Có¿, panie Wallis, je¿eli wtedy nie by³zapchany, to jest zapchany teraz.Mo¿e to mia³o coœ wspólnego z odg³osami,które pan s³ysza³.Czy pozwoli pan, ¿e sprawdzê piêtro wy¿ej?— Ale¿ proszê — powiedzia³ Wallis.— Ja zostanê tutaj, jeœli mo¿na.Mam tegowszystkiego dosyæ.Nasza czwórka wymaszerowa³a do przedpokoju i zapaliliœmy w¹t³e œwiate³ko nadschodami
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL