[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wynter mia³a wra¿enie, ¿e s¹ jedynymi ludŸmi naœwiecie.Ka¿dy dzieñ spêdzali odwróceni do siebie plecami, pracuj¹cnieprzerwanie, bez ¿adnego odpoczynku.Ka¿dej nocy padali na ³Ã³¿ka wyczerpani ispali jak zabici.Nie rozmawiali ze sob¹ nawet w czasie posi³ków, Lorcan, zpustk¹ w oczach, siada³ ty³em do jednego z wielkie li okien, obojêtnieprze¿uwaj¹c to, co mia³ zjeœæ, wypijaj¹c to, co mia³ wypiæ, po czym bez s³owawraca³ do pracy.Zupe³nie jakby wszed³ w jakiœ d³ugi, mroczny tunel i widzia³swoj¹ córkê tylko w oddali, niewyraŸnie jak przez mg³ê.Za dnia nikt nie wchodzi³ do biblioteki, w nocy nikt ich nie odwiedza³.NawetJonathon nie zaszczyci³ ich wizyt¹, a Razi, choæ regularnie przysy³a³ imposi³ki, gdzieœ przepad³.Po dwóch dniach spêdzonych w kompletnym milczeniu Wynter zdawa³o siê, ¿e jejwargi s¹ zesztywnia³e, jakby nie pamiêta³y ju¿, jak siê mówi.Myœla³a, ¿e g³owapêknie jej od nat³oku niewypowiedzianych myœli, uwiêzionych w niej iobijaj¹cych siê o siebie jak pszczo³y w ulu.Praca, w której zawsze znajdowa³a radoœæ i ukojenie, teraz sta³a siê udrêk¹.Kiedy tylko zaczyna³a j¹ poch³aniaæ, a jej rêce zaczyna³y poruszaæ siê w tymmiarowym, hipnotyzuj¹cym rytmie, myœli ucieka³y tam, gdzie nie powinny.Zanimsiê zorientowa³a, przed oczami wyobraŸni przelatywa³y jej potworne obrazy.Widzia³a Lorcana, który — jak ranne zwierzê — z trudem ³apie oddech wciemnoœciach.Widzia³a dr¿¹cego Raziego o poszarza³ej twarzy, z ran¹ na brzuchui krwi¹ zbieraj¹c¹ siê na bia³ej chustce, któr¹ Wynter œciska³a w d³oni.Christophera milcz¹cego jak grób i krew tryskaj¹c¹ na wszystkie strony, gdyjego piêœæ roztrzaskuje twarz tamtemu mê¿czyŸnie.Ale przede wszystkim widzia³ato straszne krzes³o, narzêdzia tortur i Raziego wy³aniaj¹cego siê z ognia idymu, W aureoli krzyków.D³uto wysuwa³o siê jej z rêki, m³otek zaczyna³ dr¿eæ,musia³a wtedy zaciskaæ zêby i d³onie, zmuszaj¹c siê do zachowania spokoju.By³a tylko ona i te obrazy, jej demony, z którymi musia³a mierzyæ siê sama.Czu³a siê coraz bardziej samotna, zaczyna³a nabieraæ przekonania, ¿e w koñcudoprowadzi j¹ to do szaleñ— Mwa.Jedynymi s³yszanymi ostatnio dŸwiêkami by³y nieprzerwane skrobanie d³utem odrewno i niekoñcz¹ce siê szorowanie pilnikiem.DŸwiêki, które zwykle oznacza³ytwórczy proces, dumê i spe³nienie.Ale teraz pod ostrzem d³uta znajdowa³y siêtwarze Alberona i Olivera, ich imiona, które przez ca³y dzieñ odp³ywa³y wniebyt spiralami wiórów, obrzynkami aromatycznego Hfrwonego drewna, trocinami ipy³em.Znika³y, warstwa po Warstwie, niszczone jej w³asn¹ rêk¹, jejnarzêdziami.Têskni³a za Razim.Têskni³a za œwie¿ym powietrzem i przestrzeni¹.Trzeciego dnia rankiem przystanê³a na chwilê, patrz¹c na wiersz napisany przezJonathona w dniu, w którym zdech³ ukochany pies Alberona.To mia³o byæ jejkolejne zadanie — wymazaæ z historii to uczucie, udaæ, ¿e nigdy go nie by³o —ale nie znalaz³a w sobie doœæ si³y, ¿eby je wykonaæ.Od³o¿y³a narzêdzia iwysz³a.Lorcan, który z ponur¹ min¹ œciera³ imiê Alberona z tabliczki w dolnym rogusekwojowej p³yciny, nie obejrza³ siê nawet, gdy go mija³a.Pracowa³ z pochylon¹g³ow¹, z w³osami i rzêsami przyprószonymi czerwonym py³em.Cicho zamknê³adrzwi, obiecuj¹c sobie, ¿e wychodzi tylko na chwilê.Stanê³a na schodach, patrz¹c na drzewa sk¹pane w pierw szych promieniachs³oñca.Jej rêce wci¹¿ dr¿a³y w rytm Ir uderzeñ pobijaka o d³uto.W ustachczu³a smak trocin, a |rj ubrania przesyca³ zapach drewna.Za to poranekpachnia³ prawdziwymi, ¿ywymi drzewami — cisem, sosn¹ i brzozy a Wynter by³o takdobrze na dworze, z wiatrem na twarzy, poczu³a siê jak pijana.Zmêczona spojrza³a na las, na horyzont, podnios³a g³owê, ¿eby popatrzeæ naszaroró¿owe niebo.Jej ramiona i plecy po woli wraca³y do normalnego kszta³tu,czu³a coraz mniejsze na piêcie w karku.Przez otwarte okna biblioteki s³ysza³amiarowy skrzyp hebla w rêku Lorcana — szur, szur, szur — w godzinê niszcz¹cegoto, nad czym pracowa³ trzy czy cztery dni.Odwróci³a siê gwa³townie i ruszy³a przed siebie, byle da lej od tego dŸwiêku.Zesz³a d³ugimi schodami na ty³ach pa ³acu, okr¹¿y³a zagajnik.Nie chcia³a mieæwiêcej nic wspólnego z tym codziennym wymazywaniem pamiêci o przyjacielu.Mo¿e Razi bêdzie w stajni? Wci¹¿ jeszcze wyludniony teren mia³ w sobie coœnierealnego, wydawa³o jej siê, jakby ca³y czas œni³a.Minê³a w¹sk¹ alejkêmiêdzy boksami dla luzaków i magazynem paszy.Sz³a prosto w kierunku padoku,s³yszy ju¿ k³us kr¹¿¹cego po nim konia.U wylotu alejki py³ wzbijany kopytamiwirowa³ w porannych promieniach s³oñca.Mija³a w³aœnie pusty boks, gdy jej uszu dobieg³ cichy jêk Przystanê³a.Zza drewnianej œciany g³os Christophera wydysza³ cicho, ale stanowcze: Zaczekajchwilê!Wynter przykucnê³a z rêk¹ na sztylecie, a przez g³owê przemknê³y jej s³owa„zasadzka” i „zamachowiec”.Wtedy inny g³os, damski i niecierpliwy, wyszepta³:— Co siê sta³o?— Zaczekaj chwilê.— znów odezwa³ siê Christopher.Przez chwilê coœszeleœci³o, a kobieta zachichota³a.— No to.do dzie³a.— wydysza³ Christopher.— Co to ma byæ, na mi³oœæ bosk¹? — szepnê³a kobieta.W¹tpliwoœci i fascynacja wjej g³osie toczy³y zwyciêsk¹ bitwê z niecierpliwoœci¹.— To.— Christopher przerwa³ z g³oœnym stêkniêciem.Kobieta zachichota³a, apotem gwa³townie wci¹gnê³a powietrze i wypuœci³a je z d³ugim, zadowolonym:ooooooch! — To.— mrukn¹³ znów na bezdechu —.jest twoja ochrona.przedtakimi.jak ja.Wyda³ z siebie kolejny dŸwiêk.jêkniêcie.Wynter natychmiast zda³a sobiesprawê, ¿e nie by³o bynajmniej jêkniêciem bólu.Pomknê³a alejk¹ dalej zp³on¹cymi policzkami.Nag³a wœciek³oœæ na Christophera uderzy³a j¹ prosto w serce, jak widaæ, szybkoznalaz³ pocieszenie.NajwyraŸniej jemu nic nie dolega! Ale gdzie jest Razi?Skoro Christopher za¿ywa uciech, ciekawe, gdzie zostawi³ Raziego.Znalaz³a go na padoku, siedz¹cego niedbale na sto³ku do dojenia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL