[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Wierzê – powiedzia³ Gandalf.– Ilu?- Trzech i dwóch – odpar³ Butterbur, oddzielnie licz¹c du¿ych ludzi i hobbitów.– Nieborak Mat Heathertoes, Rowlie Appledore i ma³y Tom Pickhorn zza Wzgórza, atak¿e Willie Banks i jeden z Underhillów ze Staddle.Wszystko zacne dusze, poktórych stracie nie pocieszyliœmy siê dot¹d.A Harry, ten, co by³ odŸwiernymprzy zachodniej bramie, i Bill Ferny przeszli na stronê obcych przyb³êdów ipotem razem z nimi uciekli; myœlê, ¿e to oni wpuœcili napastników do miasta tejnocy, kiedy wybuch³a bójka.Na krótko przedtem, jakoœ pod koniec rokupokazaliœmy im bramy i wyrzuciliœmy ich bez ceregieli, a zaraz po Nowym Roku,kiedy spad³y du¿e œniegi, zdarzy³y siê te awantury.Harry i Bill poszli na rozbój i teraz siedz¹ w lasach za wiosk¹ Archet albo napustkowiach, gdzieœ na pó³noc od Wzgórza.Zupe³nie jak w strasznych czasach, októrych opowiadaj¹ stare bajki.Na goœciñcach nikt siê nie czuje bezpieczny,wszyscy unikaj¹ dalszych podró¿y i co wieczór wczeœnie zamykaj¹ siê w domach.Musimy trzymaæ warty wszêdzie wzd³u¿ ¿ywop³otu i obsadziliœmy bramywzmocnionymi stra¿ami.- Nas jakoœ nikt nie zaczepia³ – rzek³ Pippin – chocia¿ jechaliœmy powoli i bezubezpieczenia.Myœleliœmy, ¿e wszystkie k³opoty zosta³y ju¿ za nami.- Oj, nie, nie, panie Peregrinie, k³opotów jeszcze doœæ przed wami – odpar³Butterbur.– Nic te¿ dziwnego, ¿e was zbóje nie napastowali.Woleli nie porywaæsiê na zbrojnych, którzy maj¹ miecze, he³my, tarcze i tak dalej.Ka¿dy by siêdwa razy namyœli³, zanimby was zaczepi³.Prawdê mówi¹c ja te¿ na wasz widoktrochê siê wystraszy³em.Nagle hobbici zrozumieli, ¿e jeœli miejscowa ludnoœæ przygl¹da³a im siê zezdumieniem, to nie tyle dziwi³a siê ich powrotowi, ile ich zbrojom.Sami taksiê ju¿ oswoili z wojennym rynsztunkiem, obracaj¹c siê wœród dobrze uzbrojonychplemion, ¿e nie pomyœleli, jak niezwyk³e wra¿enie w ich ojczystych stronachzrobi¹ kolczugi b³yszcz¹ce spod p³aszczy, he³my Gondorczyków i Rohirrimów oraztarcze zdobione piêknymi god³ami.A na domiar wszystkiego Gandalf jecha³ nawielkim siwym koniu, ca³y w bieli, okryty sutym p³aszczem mieni¹cym siê odb³êkitu i srebra, z d³ugim mieczem Glamdringiem u pasa.- A to dobre sobie! – zaœmia³ siê Gandalf.– Jeœli nasza pi¹tka napêdza imstracha, to pocieszmy siê, bo gorszych przeciwników spotykaliœmy w naszejwêdrówce.Przynajmniej mo¿esz byæ spokojny, ¿e nie spróbuj¹ ciê napadaæ, pókimy tu jesteœmy.- Ale czy to d³ugo potrwa? – rzek³ Butterbur.– Nie przeczê, chêtnie bym waszatrzyma³ tutaj na jakiœ czas.Bo to, jak wiecie, myœmy do takich bójek nieprzywykli, a Stra¿nicy podobno wynieœli siê z naszych stron wszyscy.Widzêdopiero teraz, ¿e dawniej nie docenialiœmy, ile im zawdziêczamy.Bo krêc¹ siêdoko³a groŸniejsi jeszcze od zbójów wrogowie.Zesz³ej zimy wilki wy³y pod¿ywop³otem.W lesie czaj¹ siê jakieœ ciemne stwory, tak okropne, ¿e na sam¹myœl o nich krew w ¿y³ach zastyga.Doprawdy bardzo, bardzo to wszystko by³oniepokoj¹ce.- Rzeczywiœcie – przyzna³ Gandalf.– Wszystkie prawie kraje prze¿ywa³y ostatniowielki niepokój.Ale pociesz siê, Barlimanie.Bree znalaz³o siê na krawêdzibardzo ciê¿kich k³opotów i z ulg¹ stwierdzam, ¿e nie wpad³o w nie g³êbiej.Œwitaj¹ teraz lepsze czasy.Tak dobrych czasów nikt ju¿ pewnie tu nie pamiêta!Stra¿nicy wrócili.My wróciliœmy wraz z nimi.I znowu mamy króla, Barlimanie;król wkrótce przypomni sobie o tej czêœci swojego królestwa.O¿yje ZielonaŒcie¿ka, goñcy królewscy bêd¹ po niej mknêli tam i z powrotem, a z³e stworyznikn¹, wyparte z lasów i pustkowi.Pustkowie zaludni siê i zamieni w polauprawne.Butterbur kiwa³ g³ow¹.- Pewnie, trochê uczciwych podró¿nych na goœciñcach nikomu nie zaszkodzi.Alenie ¿yczmy sobie wiêcej nicponiów i zabijaków.Nie chcemy widzieæ obcych w Breeani nawet w pobli¿u Bree.Niech nas zostawi¹ w spokoju.Nie chcê, ¿eby t³umobcych tutaj siê panoszy³ i osiedla³, karczuj¹c puszczê doko³a.- Bêdziecie mieli spokój, Barlimanie – odpar³ Gandalf.– Dla wszystkich starczymiejsca pomiêdzy Isen¹ a Szar¹ Wod¹ lub te¿ na po³udniowym brzegu Brandywiny;nikt nie bêdzie siê cisn¹³ pod same granice Bree.Niegdyœ mnóstwo ludzimieszka³o na pó³nocy, o sto mil albo dalej st¹d, u koñca Zielonej Œcie¿ki, naPó³nocnych Wzgórzach i nad Jeziorem Evendim.- Na pó³nocy, za Szañcem Umar³ych? – z rosn¹cym pow¹tpiewaniem odrzek³Butterbur.– To s¹ podobno kraje nawiedzane przez upiory.Nikt prócz zbójcówtam siê nie zapuœci.- A jednak Stra¿nicy tam bywaj¹ – powiedzia³ Gandalf.– Mówisz: SzaniecUmar³ych.Tak rzeczywiœcie zw¹ to miejsce od wielu lat; prawdziwa jednak dawnanazwa brzmi Fornost Erain, Norbury, Pó³nocny Gród Królów.I pewnego dnia króltam powróci, a wtedy zobaczysz na goœciñcu wspania³ych podró¿nych.- No, tak, to ju¿ daje trochê lepsze widoki na przysz³oœæ – rzek³ Butterbur – imo¿na by siê wtedy spodziewaæ poprawy interesów.Byle ten król zostawi³ Bree wspokoju.- Na pewno zostawi – odpar³ Gandalf.– Zna wasz kraj i kocha.- A to jakim cudem? – zdziwi³ siê Butterbur.– Nie rozumiem.Skoro siedzi sobiena wspania³ym tronie w potê¿nym zamku o setki mil st¹d, sk¹d¿e by móg³ nasznaæ? Pewnie pija wino ze z³otych pucharów.Có¿ dla niego znaczy moja gospoda ipiwo w kuflach? Chocia¿ co do piwa, to nie mo¿esz, Gandalfie, zaprzeczyæ, ¿ejest dobre.Nabra³o wyœmienitego smaku od jesieni zesz³ego roku, kiedyœ nasodwiedzi³ i obdarzy³ je ³askawym s³owem.To by³a jedyna dla mnie pociecha wtych ciê¿kich czasach.- Król mówi, ¿e zawsze u ciebie piwo by³o dobre – wtr¹ci³ siê Sam.- Król?- A jak¿e! Przecie¿ to Obie¿yœwiat! Wódz Stra¿ników.Czy jeszcze nic ci wg³owie nie œwita?Zaœwita³o i Butterbur zbarania³ ze zdziwienia.Oczy mu omal z orbit niewyskoczy³y, rozdziawi³ usta i sapa³ g³oœno.- Obie¿yœwiat! – krzykn¹³ wreszcie odzyskuj¹c dech.– Obie¿yœwiat w koronie, zez³otym pucharem! Czego to do¿yliœmy!- Lepszych czasów, w ka¿dym razie dla Bree – rzek³ Gandalf.- Pewnie, pewnie, teraz ju¿ w to wierzê – odpar³ Butterbur.– No, wieciepañstwo, od dawna nie gada³o mi siê z nikim tak mi³o jak z wami.Szczerzepowiem, ¿e tej nocy zasnê z l¿ejszym sercem.Jest o czym myœleæ po tejrozmówce, ale od³o¿ê to do jutra.Teraz ci¹gnie mnie ju¿ do ³Ã³¿ka, a was zpewnoœci¹ tak¿e.Hej, Nob! – zawo³a³ podchodz¹c do drzwi.– Nob, niezgu³o! –Paln¹³ siê rêk¹ w czo³o.-.Zaraz, zaraz.Nob? Coœ mi to przypomina, aleco?- Mo¿e znów jakiœ zapomniany list? – spyta³ Merry.- Nie³adnie, ¿e mi pan jeszcze nie wybaczy³ starej historii, panie Meriadoku!Przerwa³ mi pan w¹tek.Na czym to stan¹³em? Nob.stajnia.Aha! Mam tu naprzechowaniu coœ, co jest wasz¹ w³asnoœci¹.Je¿eli pamiêtacie Billa Ferny, tegokoniokrada, i kucyka, którego Bill wam sprzeda³, no to w³aœnie o niego chodzi.Kucyk wróci³ do mnie sam, dobrowolnie.Sk¹d? To ju¿ wy lepiej wiecie ni¿ ja.Przyszed³ kud³aty jak stare psisko i chudy jak patyk, ale ¿ywy.Nob go tutajpielêgnuje.- Nie mo¿e byæ! Mój Bill! – wrzasn¹³ Sam.– W czepku siê urodzi³em, niechDziadunio mówi, co chce
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL