[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A co najmniej aureolę ukrytej świętości.Wprawdzie w innym nastroju oskarża pana o lewantyńskie cechy.Nawet we mnie wzbudził pan pewną ciekawość.Czym jednak jest świętość, panie Sommo? Zmarnowałem dziewięć lat życia na daremne poszukiwania logicznej i w miarę obiektywnej odpowiedzi.Może pan pochwali te wysiłki i zechce mnie oświecić? Ponieważ wciąż nie mam pojęcia.Nawet słownikowa definicja świętości wydaje mi się płytka i pusta, wręcz ogólnikowa.Nadal odczuwam potrzebę rozszyfrowania tego i owego.Chociaż mój czas już się skończył.Ale pomimo to: świętość? Albo cel? Łaska? Co wilk wie o księżycu, do którego wyje wyciągając szyję? Co ćma wie o płomieniu, w którym opala sobie skrzydełka? Co morderca wielbłądów wie o odkupieniu? Czy zechce pan mi pomóc?Ale bez żadnych świętoszkowatych kazań, ty śmierdzący hipokryto, który ośmieliłeś się chełpić przede mną, że nigdy nie rozlałeś ani kropli krwi.Że nigdy nie strąciłeś włosa z głowy żadnemu Arabowi.Że podlizywaniem zamierzasz odkupić Ziemię Świętą.Wypędzić z niej obcych za pomocą czarów, zaklęć oraz moich pieniędzy.Oczyścić dziedzictwo naszych przodków za pomocą czystej oliwy z oliwek.Wypieprzyć moją żonę, odziedziczyć mój dom, ocalić mojego syna, zainwestować mój majątek, a potem ciskać biblijne gromy na moją zgniliznę moralną.Jesteś męczący.Irytujący jak komar.Nie masz mi niczego nowego do zaofiarowania.Już dawno skończyłem z twoim gatunkiem i zwróciłem się ku bardziej złożonym osobowościom.Zabieraj pieniądze i zmykaj z pola ostrzału.Co do mnie, nie mogę ofiarować nic więcej, tylko moją szybką śmierć.W liście wyraża pan nadzieję, że „spełnię swój kielich” – i tak się stało, mój kielich jest prawie pusty.Oskarża mnie pan, że ukradłem „jedyny skarb biedaka” i okruchy pańskiego chleba.Ale w rzeczywistości to ja zbieram teraz okruchy z pańskiego koszernego stołu.Każe mi pan „dźwigać swój los”, ale w obecnym stanie nie mogę niczego dźwigać.Słyszy pan dzwony, ale dzwony dzwonią tutaj, nad moją głową.Czego pan jeszcze chce? Pożywić się stypą po zmarłym?A propos stypy po zmarłym, kochany Zakheim ocenia mnie z grubsza na dwa miliony dolarów.Więc nawet po odliczeniu połowy Boaza, pańska część wyniesie całkiem sporo.Będzie pan mógł jeździć limuzyną od „pierwszego stopnia odkupienia” do następnego.Zakheim i jego żółtowłosa córka odgrażają się, że wpadną z wizytą w tym tygodniu; Zakheim postanowił zabrać mnie samochodem do Jerozolimy, „w razie potrzeby siłą”, na radioterapię w szpitalu Hadassa, i za jednym zamachem zwrócić panu pańskie najdroższe jagniątko.Ja jednak pisząc te słowa postanowiłem tutaj zostać.Czego mam szukać w Jerozolimie? Wyzionąć ducha wśród zaślinionych proroków i ujadających nawiedzonych mesjaszy? Zostanę z moim synem.Poskładam resztę worków.Poprzebieram rzodkiewki.Pozwijam stare sznurki.Może sprowadzę klowna z Hajfy, którym jest mój ojciec; urządzimy sobie rodzinny maraton bilardowy, dopóki nie padnę trupem.Czy pan jej pozwoli zostać ze mną trochę dłużej? Proszę.Wpisze pan dodatkową pozycję do swojego rejestru dobrych uczynków.Boaz opowiada mi, wykrzywiając usta ze znudzeniem graniczącym z pogardą, że jedna z jego tutejszych kochanek kiedyś lała wodę na ręce starego guru z Wisconsin, który według niej potrafił leczyć złośliwe choroby użądleniami pszczół.A ja, ku własnemu zdumieniu, dzisiaj rano zabawiałem się wpychaniem laski do ula.Ale pszczoły Boaza, równie znużone i roztargnione jak ja albo równie miłujące pokój jak on, tylko brzęczały wokół mnie i nie chciały kłuć.Może odstręczał je odór śmierci, który do mnie przylgnął.A może one nie chcą uzdrawiać ludzi małej wiary?Tak więc mimowolnie powracam do swojej starej obsesji: zmieniam każdą zabłąkaną pszczołę w symbol teologicznego problemu, tylko po to, żeby zaatakować ją zgrzytając zębami i zmiażdżyć razem z jej problemem.A na jej daremnej śmierci zbudować nowy problem.I pospiesznie rozwalić ten nowy problem celnym strzałem.Od dziewięciu lat zmagam się z Machiavellim, rozkładam Hobbesa i Locke’a na czynniki pierwsze, wypruwam flaki z Marksa, trawiony żądzą, żeby udowodnić raz na zawsze, że ani egoizm, ani podłość, ani okrucieństwo ludzkiej natury nie decyduje o naszych autodestrukcyjnych skłonnościach.Niszczymy samych siebie (i wkrótce unicestwimy cały nasz gatunek) wyłącznie z powodu „wyższych aspiracji”, z powodu teologicznej choroby.Z powodu palącej potrzeby „zbawienia”.Z powodu obsesji odkupienia.Czym jest obsesja odkupienia? Jedynie przykrywką dla całkowitego braku podstawowej zdolności do życia.Taką zdolność posiada każdy kot.My natomiast, niczym wieloryby rzucające się na brzeg w masowym samobójczym szale, cierpimy na zaawansowany uwiąd zdolności do życia.Stąd powszechna chęć zniszczenia i unicestwienia wszystkiego, co mamy, żeby wykarczować ścieżkę do krainy zbawienia, która nigdy nie istniała i nie może istnieć.Radośnie poświęcić własne życie, gorliwie mordować innych ludzi w imię jakiejś wyblakłej, fałszywej magicznej iluzji, która wydaje nam się „Ziemią Obiecaną”, Jakiegoś mirażu, który uważamy za „ważniejszy od życia”.Czego to już nie zaliczaliśmy do kategorii „ważniejsze od życia”? W czternastym wieku w Uppsali dwaj mnisi pewnej nocy zarżnęli dziewięćdziesiąt osiem sierot, a potem skończyli ze sobą, wszystko dlatego, że w oknie klasztoru pojawił się srebrny lis na znak, że Dziewica ich oczekuje.A zatem: wciąż od nowa pokrywać ziemię „dywanem naszych rozpryśniętych mózgów / jakby białymi różami”? dywanem przeznaczonym dla przeczystych stóp jakiegoś nieprawdopodobnego zbawiciela (jak w wierszu pewnego miejscowego fanatyka, który rzeczywiście rozpylił po ziemi swój mózg, kiedy Brytyjczycy władowali mu w czaszkę dwadzieścia kul z pistoletu)
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL