[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Podskakiwała i podskakiwała, aż udało jej się zwrócić na siebie jej uwagę.„Twój ojciec czeka na ciebie tam na ścieżce.Pragnie cię zabrać do domu.Chcesz z nim pójść?” „Och, tak!”, zawołała dziewczyna, rzucając jednak zalęknione spojrzenie na pogrążonego we śnie małżonka.„Powiedz mu, że przyjdę do niego, gdy tylko będę mogła”.Sroka odleciała i jakiś czas potem dziewczyna poszła za nią.Przedarła się przez zagajnik świerkowy i zanosząc się płaczem, padła ojcu w ramiona.Kiedy jednak wódz chciał opuścić górską łąkę, córka się zawahała.„Zaczekaj”, szepnęła.„Jeśli odejdę teraz, szybko zostanie to zauważone; łoś ruszy za nami i cię zabije.Lepiej będzie, jeśli wrócę i spróbuję się wymknąć jutro wieczorem”.Chociaż niechętnie, ale ojciec pozwolił jej wrócić do męża.Kiedy jednak usiadła obok niego, łoś zwietrzył coś i powiedział: „Czuję w pobliżu człowieka.Z kim się spotkałaś?” Choć dziewczyna zaklinała się, że z nikim się nie widziała, łoś jej nie uwierzył.Skrzyknął wszystkie samce i razem pomknęli przez łąkę.Przedarli się przez zagajnik i znienacka spadli na Isso-ko-yi-kinni.Tratowali jego ciało, aż rozdeptali je na miazgę.Zrozpaczona córka wodza padła na kolana i zaczęła rwać sobie włosy z głowy.Próbowała odszukać ciało ojca, ale bez skutku.Zawołała na srokę, by jej pomogła znaleźć choćby jeden szczątek.Ptak sfrunął na ziemię i z krwistego błota wygrzebał kawałek szpiku Isso-ko-yi-kinni.Chwycił go w dziób i przyleciał do córki wodza, po czym upuścił go na jej kolana.Dziewczyna z szacunkiem położyła go na zakrwawionej ziemi i przykrywszy kocem, zaczęła śpiewać.Śpiewała długo, a gdy skończyła, uniosła koc.Łosie ze zdumieniem zobaczyły, że na ziemi leży nieruchome, acz nietknięte ciało Isso-ko-yi-kinni.Dziewczyna ponownie przykryła je kocem i podjęła swoją pieśń, która brzmiała teraz jak psalm - magiczny, uświęcony.Kiedy po raz drugi odkryła koc, jej ojciec poruszył się i otworzył oczy, powracając do świata żywych.Tam właśnie, gdzie polała się krew, gdzie sroka upuściła szpik, gdzie córka śpiewem przywróciła ojca do życia, wyrosło po latach drzewo: sękate, powyginane, z każdym rokiem pnące się wyżej i wyżej, urągające prawom i logice białego człowieka.Je właśnie Indianie Piegan zwą Śpiewającym Drzewem.Andy, zawieszony w swoim sinym świecie, chłonął każde słowo opowieści Szalonego Wilka.Nie miał wątpliwości, że jest prawdziwa, bo przemawiała za tym jej urzekająca prostota.W tym momencie poczuł, że się wznosi.Unosiło się nie jego ciało, ale duch, wreszcie uwolniony od wszelkich fizycznych ograniczeń.Andy przestał słyszeć bicie serca, pulsowanie krwi w żyłach, a jedyne, co do niego docierało, to podmuchy górskiego wiatru.Otworzył oczy i ujrzał, jak dziura u szczytu tipi zbliża się do niego, otwierając się jak jakaś brama.Raptem znalazł się na zewnątrz, szybując na tle czarnego jak węgiel nieba, unoszony prądami powietrznymi niczym orzeł.I jak orzeł spojrzał z wysoka na Szalonego Wilka, który klęczał obok jego leżącego nieruchomo ciała.Poszybował na północ ku świecącym jasno gwiazdom, i połyskującym na wschodzie szczytom Glacier National Park.Doleciał do działu kontynentalnego i zobaczył, jak chmury kłębiaste rozbijają się o stromy szczyt niczym fale o urwisty brzeg.I wtem dostrzegł Śpiewające Drzewo.Wyglądało tak, jak je opisał Szalony Wilk: sękate, powyginane, wyrastające wprost ze skalnego piargu.Z całą pewnością w takim podłożu nie mogło zapuścić korzeni, a mimo to pokryty grubą korą pień i rozłożyste gałęzie sięgały nieba.Andy wiedział, że jest już blisko.Jakimś siódmym zmysłem odbierał zawirowania węzła sił - miejsca, w których zbiegały się niewidzialne strumienie pola magnetycznego, psychicznego, ektoplazmy.Wszystko otaczała złowieszcza poświata podobna do tej, jaką wysyłają wzbudzone molekuły.Wyglądało to tak, jakby sama struktura rzeczywistości została nagięta i zakrzywiona, a potem - rozpruta na dwoje.W niewytłumaczalny sposób Andy zaplątał się w gałęzie Śpiewającego Drzewa.Próbował się uwolnić, ale jego ruch wirowy sprawił, że uwikłał się jeszcze bardziej.Wokół siebie widział tylko gałęzie.Listowie stawało się coraz gęstsze, aż w końcu zasłoniło księżyc, gwiazdy i całe niebo.Otoczyła go nieprzenikniona ciemność.Kiedyś, gdy Andy był w Meksyku, miasto nawiedziło trzęsienie ziemi.Czuł wtedy podobne zawroty głowy.Miał wrażenie, iż ziemia i otaczające go powietrze pękły na dwie części.Jakby śledząc obrazy rozgrywające się na scenie, zobaczył wybuchające pożary, wezbrane krwiste rzeki występujące z brzegów.Słyszał ohydne wrzaski i żałosne jęki.Na własne oczy widział góry, które trzęsły się i przesuwały z ogłuszającym zgrzytem, napełniającym go nieopisanym przerażeniem.Pojawiły się groteskowo wykrzywione, oświetlone płomieniami twarze, cienie gwałtownie gestykulujące, przerażające.A potem, jakby ktoś opuścił kurtynę, znów zapadła ciemność.I wtedy usłyszał śpiew.Głosem, który to narastał, to cichł, Melissa śpiewała swą świętą pieśń.Chwilę później zobaczył ją.Stała w miejscu, gdzie wcześniej rosło Śpiewające Drzewo.Otoczenie wyglądało jednak trochę inaczej, niż je zapamiętał.W ukształtowaniu terenu zaszły subtelne, acz dostrzegalne zmiany.Choćby w kolorach, które zupełnie odbiegały od rzeczywistości.Skały mieniły się blaskiem czarnego, wypolerowanego obsydianu.- Och, Andy - szepnęła Melissa.- Melissa.- Szlochając, wziął ją w ramiona.Świadomość, że znów trzymają w objęciach, była przytłaczająca.- Wiedziałem, że nie umarłaś.Wiedziałem, że cię znajdę.- Mocno przycisnął wargi do jej ust i poczuł, że otwierają się pod naciskiem.Były takie same jak zawsze: gorące, dające rozkosz.Nic się nie zmieniło.Kiedy otworzył oczy, zobaczył, że znajdują się w Paryżu.Był weekend, którego się spotkali.W powietrzu poczuł zapach tych samych kwiatów, zobaczył te same stateczki wycieczkowe oświetlające Sekwanę reflektorami i zakłócające ciszę wzmocnionymi sztucznie głosami przewodników.Kiedy spacerowali, trzymając się za ręce, nad głowami mieli te same kasztanowce.Światło księżyca utworzyło ten sam eteryczny most sięgający lewego brzegu rzeki.Prowadzili tę samą rozmowę, słowo w słowo, ale cieszyło go to.Całowali się długo i namiętnie, a liście kasztanowca dawały im intymny azyl.Wrócili do hotelu Crillon i Andy z jeszcze większą radością oddał się fizycznej stronie ich miłości.Wszedł w nią, krzycząc w ekstazie.Kochali się tak, jak to zapamiętał, a potem znów poczuł tę samą nieodpartą chęć na kieliszek szampana
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL