[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czuł jakąś dziwną woń, prawie jak w szpitalu.Potem pomyślał, że to pewnie ta nowa, niepalna mieszanka powietrzna.Na pewno przechodzi teraz obok innych ludzi.Pośpiesznie uniósł ręce i w regularnych odstępach czasu zaczął salutować.Nie widział wprawdzie tych ludzi, ale za to oni widzą jego, a po co ktoś ma potem mówić, że generał Ronneberger jest tak zarozumiały, iż nawet nie chce mu się salutować.Każdy kolejny krok wpływał na poprawę jego samopoczucia.Znowu, jak kiedyś, przepełniała go wiara, że potrafi unieść się w górę, lekko jak ptak.Ta wiara krzepła w nim, zaśmiał się.Tak, oto rozkoszuje się nim znowu, tym cudownym uczuciem, którego nie można nawet określić.Szczęście.Każda sekunda tego uczucia warta jest tyle co rok życia.Skakał, śmiał się.Oto jego stacja.O, gdyby nie on, nie zostałaby zbudowana, na pewno nie.Tylko ludzie tacy jak on tworzą postęp ludzkości.Pionierzy.Parsifal Kolumb Magellan Livingstone Ronneberger.Parsifal Kolumb Magellan Livingstone Ronneberger.Te imiona dźwięczały mu w głowie jak odgłosy dzwonu.Upajał się ich brzmieniem.Do pełnego triumfu brakuje jeszcze tylko Lea Leo? Ale on przecież - otchłań rozwarła się nagle, niewiarygodnie głęboka - nie żyje.Przystanął.Bzdura, jak to nie żyje? Ależ nie, Leo przyleci najbliższą rakietą.Właściwie powinien już tu być.Wkrótce znowu przejdą się razem po Księżycu, podziwiając jego krajobraz, i znowu wszystko będzie tak jak dawniej.A w ogóle po co czeka tu na niego, tracąc tylko czas? Uświadomił sobie nagle, że ma przecież na sobie skafander kosmiczny.Może więc opuścić stację w każdej chwili.Leo dogoni go potem.Tak, to wspaniały pomysł! Uczucie szczęścia spotęgowało się na samą myśl o tym, że już za kilka sekund ponownie dotknie stopami powierzchni Księżyca.Po omacku przesunął ręką po ścianie, aż trafił na dźwignię.W tym momencie z drugiego końca korytarza dobiegł go groźny tupot nóg.- Do diabła, on jest przy oknie! Jeżeli skoczy, nic z niego nie zostanie! Dwanaście pięter! Musimy go powstrzymać!Nic z tego nie zrozumiał, ale uśmiechnął się.To pewnie Leo biegnie za nim - poczciwy, stary Leo, tak bardzo podniecony, że przeszedł na swój język ojczysty.- Chodź, Leo! - zawołał.- Jeszcze tylko kilka kroków! Przekręcił dźwignię i stanął na progu śluzy.Parsifal Kolumb Magellan Livingstone Ronneberger, ów promieniejący ze szczęścia bohater, zaśmiał się i - zrywając w ten sposób ostatnie więzi z Ziemią - wyskoczył na te nie znane niwy, gdzie czekało go wieczne szczęście.Nareszcie unosił się znowu w powietrzu, jak wtedy.Przełożył Mieczystaw DutkiewiczOkrążenia9 lipca, godzina 18.00Jak w każdy piękny, letni dzień serce Roberta Forstera przepełniała gorycz.Kolory wydawały mu się zbyt jaskrawe, a ludzie zbyt weseli.W takie dni jak ten, szczególnie boleśnie odczuwał swoje siedemdziesiąt lat.Pancerz, którym oddzielał się od świata zewnętrznego, pokrywał kolejne warstwy smutku i wściekłości.Dzisiejszy dzień był nawet gorszy od innych.Pogoda i krajobraz odznaczały się tą nierzeczywistą perfekcją pocztówkową, jaką osiąga się tylko wtedy, kiedy wcale nie jest zamierzona.Niebo było tak wysokie, błękit tak głęboki, że życie stawało się jedną wielką obietnicą.Wszelkie nadzieje, nawet te najbardziej złudne, wydawały się dziś możliwe do spełnienia.Oczywiście, o ile było się wystarczająco młodym.Białe jachty unoszone słabą, popołudniową bryzą krążyły leniwie po Chiemsee, niemal pozbawione siły ciążenia, jak obłoki na niebie.Pomiędzy nimi tańczyły wielobarwne żagle amatorów windsurfingu; wesołe punkciki przywodzące na myśl obrazy impresjonistów.Na cyplu wrzynającym się w morze pasły się krowy.Metaliczny dźwięk ich dzwoneczków tworzył dyskretny, ale stały akompaniament do filmu wyświetlanego przed oczyma Forstera.W tle widniał precyzyjnie wytłoczony zarys łańcucha Alp ukoronowanych błyszczącymi w słońcu, pokrytymi śniegiem, wierzchołkami.Taki to był dzień.- Gówno - odezwał się Forster.I ponieważ to, co powiedział, spodobało mu się, powtórzył:- Co za cholerne gówno!Młoda kobieta, siedząca obok na nabrzeżnej ławce, popatrzyła na niego ze zdziwieniem.Wyzywająco odparował spojrzenie.Było mu wszystko jedno, co sobie o nim pomyśli.Dla niej był i tak tylko starym dziwakiem.- Nigdy nie mówi pani do siebie? - zachichotał.- A ja tak.Przynajmniej rozmawiam wtedy z kimś, kogo lubię.Wstała z ławki i odeszła.Miała ładne nogi i uroczy tyłeczek.Zupełnie jak Barbara przed laty, kiedy byli jeszcze młodzi.Na odludnej, greckiej wysepce znajdowała się niewielka zatoka.Wyłoniła się z turkusowej toni Morza Egejskiego, jej smukłe ciało połyskiwało w słońcu wilgocią.Odrodzenie Afrodyty, bogini miłości, kapłanki ich tajemnego kultu miodowego miesiąca.Była tak oślepiająco młoda, że wydawała się nieśmiertelna.Trzydzieści lat później popełniła samobójstwo
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL