[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wobec tego tryb życia Bo-bika był niezupełnie legalny, ale pomimo to systematyczny i wypełniony obowiązkami - niczym życie żołnierzy z załogi zamkowej.Gdy wystrzał ogłaszał południe, wypuszczano Bo-bika na obiad do pana Trailia, po czym wolno mu było swobodnie uganiać się po placu i sąsiednich uliczkach i naszczekać się, ile dusza zapragnie.Wracał na cmentarz, kiedy sam chciał.Wieczorem dostawał u grabarzy talerz owsianki z mlekiem lub kartoflanki, noc zaś spędzał zawsze na mogile Jana.Dźwięk pobudki porannej budzi! go o świcie; była to pora jego polowania.Poza tym asystował przy zajęciach grabarza, a za najlżejszym skrzypnięciem bramy znikał pod ławeczkę.Z wiosną grabarz zajęty był na cmentarzu od rana do nocy: porządkował krzaki, darń na mogiłach, doglądał wczesnych kwiatów, zamiatał ścieżki, wiązał i przycinał mfode pędy dzikiego wina.Pani grabarzowa często wynosiła z domu stołeczek i siadywała w słońcu blisko męża, zajęta szyciem lub cerowaniem.Bobik trzymał się koło nich, węszył, kręcił się, biegał - słowem pomagał, jak umiał.Swoje własne obowiązki, dobrowolnie podjęte, spełniał sumiennie: gniazda skowronków, drozdów, gilów i mysikrólików, ukryte w krzakach kwitnącej tarniny, w ligustrach i bzach na cmentarzu, były od tej wiosny pod jego opiekę.Na krzyk rodziców albo piskląt przybiegał mały kudłaty obrońca jak strzała i w jednej chwili przeganiał zaczajonego kota czy innego rabusia.Spełniwszy swój obowiązek, bez hałasu wracał na mogiłę Starego Jana.Zaraz gdy mrozy ustały, pokryto ją darniną, która się wnet bujnie zazieleniła, i posadzono w głowach krzaczek dzikiej róży.Reszta była już darem ziemi i słońca: fiołki, dzikie stokrotki, drobne jaskry łąkowe i pachnące miodem koniczynki umaiły murawę; potem wytrysnęła gdzieś z boku jakaś kiść kolorowej naparstnicy, jakaś kępka wrzosu.Gile, mysikróliki i całe chmary wesołych sikorek kręciły się koło mogiły Starego, nie obawiając się wcale Bobika.Tupot bosych nóżek na ścieżce lub szelest wspinających się po sztachetach dzieciaków od strony przytułku - to był znak, że można pokazać się bez obawy i powitać duszę przyjazną, szczególniej stukotanie Tomusiowych drewnianych kul.Tomek sadowił się gdzieś na kupce schnącego siana, niby na tronie i, dzierżąc w ręku nowiutką, jasno pomalowaną kulę na kształt berła, udawał króla, a Bobik był jego dworzaninem.Na dany rozkaz fikał koziołki, rzucał się na ziemię jak nieżywy, służył, chodził na dwóch łapkach.Nawet nie protestował, gdy go wychudłe rączyny obejmowały za szyję i ściskały z wielkiej miłości aż prawie do uduszenia.Potem machał ogonkiem i wywalał język na znak uczuć przyjaznych - i wreszcie odchodził do swych zajęć.Tomuś wdawał się wówczas w rozmowę z panią grabarzową.- Wie pani co? Doktor powiedział, że mi nie może nóżek naprawić, ale za to pan Traill obiecał, że mnie wezmą do bursy i będą tam uczyć.Cóż, będzie trzeba głową zarabiać i nie martwić się o nogi! - A prawda, jaki to dobry psiak, ten Bobik?- Oj tak, bardzo dobry! A ty jesteś dzielny chłopak, że się nie martwisz tym, na co nie ma już rady.I pani grabarzową ściągała z malca wytartą, poszarpaną kurteczkę, by ją załatać, przy czym nierzadko wsuwała cichaczem parę groszy do kieszonki.Chłopaczyna coraz częściej siadywał na cmentarzu i nieraz sypiał tam sobie w słońcu, na pachnącym sianku.Któregoś dnia pani grabarzową zapytała męża:- Słuchaj no, Kubusiu, a co będzie, jeżeli pleban dowie się o Bobiku i każe ci stawić się przed zarządem za łamanie przepisów?- To się wtedy będziemy martwić - odpowiedział grabarz z udaną obojętnością.Pocieszał się myślą, że pan Traill, członek zarządu cmentarnego, jest poniekąd wspólnikiem tego przestępstwa i że na jego śmiałość i obrotność można liczyć, w razie gdyby wynikły jakieś trudności.Liczył też na to, że Bobik zasługą tępienia futerkowych rabusiów i wzorowym sprawowaniem sam będzie bronił swej sprawy.Którejś soboty kilku chłopców z sąsiedniej bursy, zwolnionych od południa z powodu ładnej pogody, wpadło na cmentarz, aby zabrać Bobika na długi spacer.Był to powód do wejścia na cmentarz całkiem godziwy i dozwolony, ale chłopcy woleli, ma się rozumieć, przekraść się przez sztachety, po czym skrzypnęli bramę, by grabarz sądził, że weszli drogą legalną, i grzecznie prosili pana grabarza, by im pozwolił zabrać pieska na parę godzin.Jakub Brown niechętnie na to przystał.Była to przecież sobota, trzeba było psa kąpać i czesać.- A przy tym on jeszcze bez obiadu, musicie z nim najpierw iść na plac Franciszkański, do gospody pana Trailia.I proszę mi go przyprowadzić z powrotem na czas, przed pobudką wieczorną.A uważajcie dobrze na psa, bo inaczej będzie źle z warni
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL