[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Co masz na myśli?- No, kiedy się zsikałaś na wycieczce.Podjudziła wszystkich, żeby cię wyzywali od szczyla.W autokarze.Nigdy tego nie zapomnę.Miałaś bordowe dżinsy z podwiniętymi nogawkami i jakąś bluzkę z kory.Byłaś mokra aż do kolan, stałaś i gapiłaś się, ani drgnęłaś, i wtedy Marita krzyknęła: „Znowu to zrobiła, ona bez przerwy sika w gacie, to szczyl!”.Potem zachorowałaś, długo cię nie było.Już pamiętam.W czwartej klasie dostałam zapalenia wyrostka, wiem, że pojękiwałam i miałam operację, pamiętam zapach eteru i zawrót głowy, zanim straciłam świadomość.Ale za nic nie mogłam sobie przypomnieć bólu, nie wiem, czy rzeczywiście byłam chora, czy tylko testowałam taką ewentualność.Ale wiem, że ominęły mnie wycieczki do Granny i Visingsó.Ogromnie byłam rozczarowana.- Źle pamiętasz, Gunilla.Nie było mnie na tej wycieczce.Bardzo żałowałam, mama zrobiła mi naleśniki na drogę, ale rozbolał mnie brzuch i nie mogłam pojechać.Kręci głową.- Byłaś.Dobrze pamiętam.Patrzymy sobie przez chwilę w oczy.Ja pierwsza odwracam wzrok.- Hm.Nie wiem.Wszystko jest takie rozmazane.Wzdycha.- Tak.Poza tym nie wiadomo, przez co Marita przechodziła.Może nie było jej łatwo.Zdaje się, że jej ojciec nieźle popijał.Kiwam głową, ale nie myślę o Olssonie.Widzę jego żonę; stoi w kuchni, z woskowanym papierem w ręku.Kupiła u rzeźnika surowy boczek, chwyta palcami jeden plasterek, trzyma na wysokości twarzy, uważnie mu się przygląda, odchyla głowę i otwiera usta.Różowe mięso powoli znika, wygląda to tak, jakby połykała żywe stworzenie.Widząc mój wyraz twarzy, śmieje się jak jaszczurka.„Surowy boczek jest smaczny, nie wiesz o tym, Cecylio?” Marita też się śmieje, ale jest blada i ma dziwnie błyszczące oczy.Dlaczego zawsze sprawia takie wrażenie, jakby miała gorączkę?- Na pewno masz dużo spraw na głowie - mówi Gunilla.- Teraz, po śmierci mamy i w ogóle.- Patrzy na fotografię na gzymsie kominka.- Lubiłam Dagny.Chciałabym mieć taką mamę, taką, która niczego się nie boi.Moja ledwie miała odwagę wyjść do sklepu.A twoja siedziała w radzie gminy i przewodniczyła, nie dała sobie w kaszę dmuchać.To była dobra kobieta.Idę za jej spojrzeniem.Tak.To była dobra kobieta.Na swój sposób.Gunilla stawia filiżankę na stole i szykuje się do wyjścia.Napinam wszystkie mięśnie; trzeba to szybko załatwić.Wstaję i gaszę świeczkę przy fotografii mamy.- Będziesz na pogrzebie? - pytam, kiedy stoimy w hallu.- Może.Zwykle nie chodzimy na pogrzeby naszych podopiecznych, ale w tym wypadku jest trochę inaczej.A jaki to będzie dzień?- Sobota, w przyszłym tygodniu.Będzie mi miło, jeśli przyjdziesz.Potraktuj to jako zaproszenie.Patrzy na mnie z lekkim uśmiechem.- Zobaczymy.To zależy.- Wkłada rękawiczkę.- Czy kiedyś opowiesz o tym, co się stało z Butterfieldem Berglundem?Mogłabym obstawać przy tym, że już powiedziałam.Każda gazeta zamieściła oficjalną wersję.Nie ma jednak sensu dłużej kłamać.- Nie - mówię.- Nigdy o tym nie opowiem.Przekręcam zamek, ledwie zdążyła zamknąć za sobą drzwi, czterema susami pokonuję schody, wpadam do łazienki, przekręcam jeszcze jeden zamek i oddycham z ulgą.Nic mi nie grozi.Jestem bezpieczna.W tym pomieszczeniu bez okien nie dopadną mnie.Zostanę tutaj na noc.Mam wszystko, czego mi trzeba: wodę do picia, owoce do jedzenia, gazety do czytania, papierosy do palenia i materac do spania.Starannie ścielę sobie na podłodze.Głowa musi być pod umywalką.Znakomicie.Tak jest bezpieczniej.Kładę się i lustruję łazienkę.Jest coś przyjemnego w białych kafelkach i białym oświetleniu.Twardo tu, czysto i nieprzenikalnie.Jakbym przymarzła do dna oceanu; nie ma nic bezpieczniejszego.Najpierw pojawia się mama.Wbiega i zbiega po schodach, coś papla, sprowokowany Złoty gniewnie jej odburkuje z sypialni.Na parterze śmieje się Ricky, wtóruje mu Butterfield.Chyba nie słyszą NogNoga, który głośno krzyczy w ogrodzie.Ktoś skrada się na bosaka w hallu.To Dolores.Skrobie twardymi spracowanymi rączkami w drzwi łazienki.Wstrzymuję oddech, żeby się nie zorientowała, że tu jestem.Telefon dzwoni bez przerwy.To Marita, nic mnie to jednak nie obchodzi, ani myślę odbierać.Nie rozmawiam ze zdrajcami.Słońce schowało się za chmurę, niebo i ziemia zlały się w jedno.Nordyckie listopadowe odcienie.Zatrzymaliśmy się na minutę przy Rickym, chcieliśmy, żeby nas wysłuchał ale on nawet nie spojrzał w naszą stronę; przekręcał kluczyk w stacyjce i wciskał pedał gazu.Szliśmy skrajem drogi, Butterfield pierwszy, uznaliśmy bez słów, że lepiej nie niszczyć gładkiej powierzchni podwójnymi śladami stóp.Z wierzchu popiół był suchy i jasnoszary, pod spodem - czarny, wilgotny i kamienisty.Musieliśmy się przemieszczać lekko i szybko, czająca się w głębi czerń wsysała, czyhała na nasze stopy.Butterfield był szeroki w barach.W Olongapo wydawał mi się niższy i szczuplejszy.Kręcone włosy na szyi przypominały włosy na jego udach.Z trudem utrzymywał równowagę, chwiał się, ilekroć natrafiał na kamienie w popiele, i podnosił zdrową rękę, żeby nie upaść.Miasteczko nie było duże.Centrum składało się z jednej alei wysadzanej zmęczonymi drzewami - to krocienie, takie same mieniły się czerwienią, żółcią i zielenią w maminym oknie - rynku, komisariatu policji i kilku sklepów.Jak zwykle największe i najokazalsze domy stały przy rynku, a mniejsze wokół.Oczywiście i tutaj nie mogło zabraknąć sari-sari-stores.Klapy były opuszczone i przykręcone, szyldy ciągle wisiały.Bezwietrzna cisza.Nie szczekały psy, nie śpiewały ptaki.Nagle uderzyło mnie, że od samego początku wiedziałam, że w miasteczku nie ma żywego ducha.Ani przez moment, nawet podczas tej długiej nocy, nie pomyślałam, że mogliby tutaj zostać jacyś ludzie.W mieścinie były dwa kościoły, jeden zwyczajny, drugi - mała cukierkowa kaplica w kolorze różowym i jasnoniebieskim.Butterfield przystanął i odwrócił się.- Gdyby w Disneylandzie były kościoły, wyglądałyby właśnie tak.To Iglesia ni Kristo, znasz je?Był daleko przede mną, goniłam go, zadyszana.Roześmiałam się.- Oczywiście.Są wszędzie.W Quezon City mają katedrę.Rzeczywiście, ten też wygląda jak z Disneylandu.- Byłaś kiedyś w środku?- Nie.Ricky mówi, że tylko członkowie mogą tam wchodzić.- On jest członkiem? Nareszcie do niego dołączyłam; słyszałam, jak sapię.- Nie.Ricky jest zwykłym katolikiem.Mówi, że to coś w rodzaju wolnomularstwa, członkowie załatwiają sobie pracę wśród swoich, w swoim gronie.Ale prawie połowę pensji muszą łożyć na kościół.- Praca to cholernie dobry argument w tym kraju - powiedział Butterfield.- Nic dziwnego, że stać ich na te plastikowe kościoły w każdej wsi.Mój stary nie wymyśliłby tego lepiej.Mówiąc to, podszedł do kościoła katolickiego; miał żółte tynki, czarny dach i witraże.Nacisnął klamkę ciężkich ciemnych drzwi, obejrzał się przez ramię i cierpliwie na mnie czekał.Ricky uosabiał w moich oczach Filipiny, jego wiara fala wiarą Filipińczyków
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL