[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.i następnego.i następnego.Ilu chłopców zastrzelono na ich oczach? Kilkunastu? Dwóch? Garraty nie miał ochoty o tym myśleć.Pociągnął łyk z manierki, przepłukał usta, pozbywając się skorupy zaschniętej śliny.Splunął obficie.Wzgórze ciągle się przed nim piętrzyło.Na przedzie zemdlał Toland - żołnierz upomniał nieprzytomnego trzy razy i strzelił.Garraty miał wrażenie, że wspinają się na wzgórze już miesiąc.Tak, miesiąc, i to przy ostrożnej ocenie, bo tak naprawdę to maszerowali już ponad trzy lata.Zachichotał, pociągnął kolejny łyk wody, przepłukał usta i przełknął wodę.Żadnych skurczów.Skurcze by go teraz wykończyły.Ale były niewykluczone.Były niewykluczone, bo kiedy się nie patrzył, ktoś nalał mu do butów płynnego ołowiu.Dziewięciu nie żyło, z tego trzech załatwiono na wzgórzu.Major powiedział Olsonowi, żeby pokazał im, jak wygląda piekło.No, jeśli to nie było piekło, to całkiem udana podobizna.Całkiem udana.Garraty nagle zdał sobie sprawę, że ma silne zawroty głowy i może zemdleć.Uderzył się mocno po twarzy.Z jednej strony, z drugiej.- Dobrze.się czujesz.? - spytał McVries.Miał szybki świszczący oddech.- Chyba zaraz zemdleję.- Wylej.sobie manierkę.na głowę.Woda była bardzo zimna.Przestał mieć wrażenie, że zemdleje.Chrzczę cię, Raymondzie Davisie Garraty, pax vobiscum.Trochę wody spłynęło mu do spodni zimnymi strumyczkami.- Manierka dla czterdziestkisiódemki! - krzyknął z wysiłkiem, który znów wydrenował go z sił.Powinien trochę odczekać.Żołnierz podbiegł ze świeżą manierką.Oczami bez wyrazu, niczym szklane kulki, oceniał go.- Wynocha - rzekł Garraty, odbierając manierkę.- Dostajesz żołd, żeby mnie zastrzelić, a nie żeby mi się przyglądać.Zmusił się do trochę szybszego marszu.Nadal się wspinali; nikt już nie dostał czerwonej kartki i wtem znaleźli się na szczycie.Była dziewiąta.Szli od dwunastu godzin.To nie miało żadnego znaczenia.Znaczenie miał jedynie chłodny wietrzyk na szczycie wzgórza.I głos ptaka.I dotyk mokrej koszuli na ciele.I własne wspomnienia.Garraty trzymał się ich rozpaczliwie.Nadal je miał.- Pete?- No.- Człowieku, cieszę się, że żyję.McVries nie odpowiedział.Teraz stok opadał w dół.Maszerowanie było łatwe.- Będę wyłaził ze skóry, żeby żyć dalej - rzekł Garraty niemal przepraszająco.Droga opadała łagodnie.Mieli jeszcze sto osiemdziesiąt pięć kilometrów do Oldtown i względnie płaskiej autostrady.- O to chodzi, no nie? - powiedział wreszcie McVries.Głos mu się łamał i rwał, jakby dochodził z jakiejś zakurzonej piwnicy.Nie odzywali się przez chwilę.Nikt się nie odzywał.Baker kroczył spokojnie - jeszcze nie został ani razu upomniany -z rękami w kieszeniach, kołysząc się na boki i kiwając lekko głową.Olson wrócił do Zdrowaś Mario, łaskiś pełna.Jego twarz była białą plamą w ciemności.Harkness się posilał.- Garraty.- powiedział McVries.- Tu jestem.- Widziałeś kiedyś końcówkę Wielkiego Marszu?- Nie, a ty?- Do diabła, nie.Tylko pomyślałem sobie, że mieszkając tak blisko i w ogóle.- Mój ojciec tego nie cierpiał.Wziął mnie na jedną, jak to nazywał, lekcję poglądową.Ale to był jedyny raz.- Ja widziałem.Garraty aż podskoczył na dźwięk tego głosu.To był Stebbins.Zrównał się prawie z nimi, nadal miał zwieszoną głowę, jasne włosy opadały mu na uszy niczym jakaś obrzydliwa aureola.- Jak to wyglądało? - Głos McVriesa zabrzmiał młodziej.- Wolałbyś nie wiedzieć - powiedział Stebbins.- Zadałem ci pytanie, no nie?Stebbins nic nie odrzekł.Garraty był ciekaw jak nigdy.Stebbins nie wysiadł.Nie wyglądał na zmęczonego.Szedł bez narzekań i nie dostał ani jednego upomnienia.- No, jak to wyglądało? - spytał Garraty niespodziewanie dla samego siebie.- Widziałem końcówkę cztery lata temu - rzekł Stebbins.- Miałem trzynaście lat.To było jakieś dwadzieścia pięć kilometrów od granicy New Hampshire.Postawili na nogi Gwardię Narodową i Patrole Federalne, do wzmocnienia Policji Stanowej.Musieli to zrobić.Ludzie stali na osiemdziesięciu kilometrach zbitym dwudziestometrowym pasem po obu stronach drogi.Ponad dwudziestu zadeptano na śmierć, zanim wszystko dobiegło końca.Powodem było to, że ludzie próbowali iść razem z zawodnikami, bo chcieli zobaczyć koniec.Ja miałem miejsce w pierwszym rzędzie.Dzięki tacie.- Co robi twój tata? - zapytał Garraty.- Jest w Patrolach.I wymierzył to sobie co do metra.Marsz zakończył się przede mną.- Co się stało? - zapytał cicho Olson.- Usłyszałem, że nadchodzą, zanim ich zobaczyłem.Wszyscy ich usłyszeli.To była jedna wielka fala dźwiękowa, zbliżająca się coraz bardziej.I trwało to jeszcze całą godzinę, zanim byli na tyle blisko, że można było ich zobaczyć.Nie patrzyli na tłum, żaden z tych dwóch, którzy zostali.Chyba nawet nie zdawali sobie sprawy, że tłum jest obok.Patrzyli tylko na drogę.Kuleli.Jakby ich ukrzyżowano, zdjęto z krzyża i zmuszono do marszu, nie wyjmując gwoździ ze stóp.Teraz wszyscy słuchali Stebbinsa.Groza rozścieliła się jak gumowa płachta tłumiąca wszystkie inne odgłosy.- Tłum wył, choć tamci pewnie nic nie słyszeli.Część wyła nazwisko jednego, część nazwisko drugiego, ale i tak najgłośniejsze było jednostajne zawodzenie: „Dalej!.Dalej.!".Tłum ciskał mną jak ulęgałką.Facet obok zsikał się w gacie.Szli tuż obok mnie.Pierwszy z nich był wielkim blondynem w rozpiętej koszuli.Podeszwa buta mu się oderwała, szurał nią.Drugi nie miał już nawet butów.Na nogach zostały mu ściągacze ze skarpetek.Reszta.no, po prostu zdarł ją, co nie? Stopy miał purpurowe.Widać było popękane naczynia krwionośne.Pewnie w ogóle nie czuł już stóp.Może potem udało się je uratować, nie wiem.Może się udało.- Przestań! Na miłość boską, przestań! - krzyknął McVries słabym głosem.- Chciałeś wiedzieć - odparł Stebbins, niemal wesoło.- Nie tak mówiłeś?Transporter skomlał, klekotał i warczał na poboczu, gdzieś z przodu ktoś dostał upomnienie.- Ten wielki blondyn przegrał.Widziałem wszystko.Wyrzucił w górę ramiona, jakby myślał, że jest Supermanem.Ale zamiast polecieć, upadł płasko na twarz i pół minuty później dostał czerwoną kartkę, bo zapychał już z trzema upomnieniami na koncie.Obaj zapychali z trzema upomnieniami na koncie.Tłum zaczął wiwatować.Wiwatowali, wiwatowali, aż zobaczyli, że ten dzieciak, który wygrał, próbuje coś powiedzieć.No to się przymknęli.On padł na kolana, wiecie, jakby miai zamiar się modlić, i płakał.A potem przeczołgał się do tamtego chłopaka i wsadził twarz w jego rozpiętą koszulę.Zaczął coś mówić.Mówił nieżywemu w koszulę.Gadał z nieżywym.Wtedy żołnierze podbiegli do niego, powiedzieli mu, że wygrał, i spytali, co chce teraz zrobić.- Co powiedział? - spytał Garraty.Miał wrażenie, że z tym pytaniem kładzie na szalę całe swoje życie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL