[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na zboczach po stronie wschodniej roiło się od ptaków fruwających szybciej, niż te, które Stafford widział kiedykolwiek.Judy wyjaśniła, że to jerzyki Nyanza.Zauważył inną, mniejszą kolumnę, która według Judy nazywała się Embarta.Gdy wznieśli się ponad zbocze, po stronie wschodniej, ukazał się krater wulkanu Longonot.Hunt zgasił płomień.– O jakich zwierzętach mówiłeś? – spytał wreszcie Stafford.– Typowi mieszkańcy tych stron – elandy, zebry, impale.Może żyrafy.Zobaczył je wszystkie.Stada zebr odwracały się, gdy mijał je cień balonu, a żyrafy odbiegały galopem, kołysząc się niczym konie na biegunach.Jednak żadne ze zwierząt nie oddalało się zbytnio i gdy tylko balon przeleciał, spokojnie pasły się dalej.– Czy jesteśmy na terenie rezerwatu? – zapytał Stafford.– O nie – odparł Hunt.– Ale poza rezerwatem też znajduje się mnóstwo zwierzyny.– Dryfowali teraz niżej i Hunt spoglądał przez lornetkę.– Spójrz tam – wskazał, podając ją Staffordowi.– To drzewo, obok dużej skały.Na gałęzi na prawo siedzi lampart.Zastanawiam się, czy to on odwiedzał instytut.– Lampart omiótł ich obojętnym spojrzeniem i ziewnął, gdy balon bezszelestnie przeleciał obok.– Zbliża się orłosęp brodaty – odezwała się Judy.W jej głosie dźwięczała nutka niepokoju.Stafford uniósł wzrok tam, gdzie wskazywała i ujrzał dużego, kołującego ptaka.– To oznacza, że czas już zakończyć nasz lot – powiedział Hunt.– Kiedy orłosęp leci do góry, balon opada.– Dlaczego? – zapytał Stafford.– Czy mógłby nas zaatakować? – Wyobraził sobie ostry dziób i szpony rozdzierające cienką tkaninę powłoki.Hunt i jego siostra zanieśli się śmiechem.– Nie – wykrztusił wreszcie.– Orłosęp nie atakuje.Żywi się padliną.Ale jeżeli już lata, to znaczy, że ziemia nagrzała się dostatecznie, by powstawały słupy wznoszącego się ciepłego powietrza, silne na tyle, by go unosić.A balony nie lubią takich słupów, zaczyna zbyt mocno rzucać, co może być zdecydowanie niebezpieczne.Dlatego właśnie latamy o świcie.– Spojrzał przed siebie.– Niemniej pokonamy całą drogę przez Wrota Piekieł.Wszyscy umilkli, a Staffordowi wydało się, że śni, popadł jak gdyby w trans.Przed nimi, na szczycie przełęczy, w lekkim wietrze sunęły obłoki białego dymu, a z ziemi dobiegało wyraźne warczenie pawianów.Dolecieli już niemal do końca Bram Piekieł, gdy w końcu zrozumiał, dlaczego tak nazwano to miejsce.To, co wziął za dym, okazało się parą, wydobywającą się z setek szczelin.Gwałtowny syk stapiał się z hukiem płomienia balonu.– To by było na tyle – rzekł Hunt.– Przygotujcie się do lądowania.Judy, poinstruuj Maxa.– Kiedy Alan powie „teraz”, przykucnij w koszu i złap jeden z tych sznurowych uchwytów – o, w ten sposób – zademonstrowała.Balon zakołysał się nieco, kiedy przelatywali nad strumieniami pary.Stafford dostrzegł na ziemi postrzępione wycieki lawy i pomyślał, że gdyby mieli wśród nich lądować, nie wyszłoby to na dobre powłoce balonu.Przelecieli jednak dalej na wysokości piętnastu metrów, kierując się w stronę otwartej przestrzeni łąki.– Teraz! – powiedział Hunt, a Judy i Stafford posłusznie przykucnęli.Stafford zdążył jeszcze dostrzec elanda, wpatrującego się w niego ze zdumieniem.Kosz zetknął się z ziemią.Stafford odwrócił głowę i zobaczył, że Hunt szarpie jedną z linek.Nad nim rozdarł się czubek powłoki i przeświecało błękitne niebo.Później kosz przewrócił się na bok, a on upadł na plecy, obok Judy.Zapadła cisza i przestali się poruszać.– Koniec przejażdżki – oznajmiła dziewczyna i wypełzła na zewnątrz.Stafford też się wytoczył i wstał.Za sobą mieli wycieki lawy i obłoki pary, tuż przy nich leżała powłoka balonu, wyglądająca niemal tak samo, jak wtedy, kiedy zobaczył ją po raz pierwszy – bezwładna i martwa.Z oddali zbliżał się Land Rover.Hunt stał obok kosza.Uśmiechnął się szeroko i spytał:– Jakie to uczucie być bohaterem przestworzy?– Do licha – wolno odparł Stafford.– Myślę, że to najwspanialsze przeżycie, jakiego doświadczyłem.– To jeszcze nie wszystko – zakomunikował Hunter.– Ciąg dalszy nastąpi.Ale najpierw pomóż mi wyciągnąć cylindry gazowe.Wyciągnęli je i przetoczyli na bok.Nadjechał Land Rover i wysiedli z niego Lucas oraz pozostali Kenijczycy.Lucas podszedł, niosąc kosz z pokrywą.– Śniadanie! – z satysfakcją zakomunikowała Judy.Otworzyła koszyk i wyjęła plastikowe pudełka.– Kurczak na zimno, gotowane jajka, owoce.Mam nadzieję, że nie zapomniałam zapakować sałatki.– Zapominasz o najważniejszej rzeczy – powiedział Hunt.Schylił się i wyciągnął duży termos.– Zgodnie ze starą tradycją baloniarzy po ukończeniu pierwszego lotu pije się szampana.– Otworzył termos i wyjął butelkę.– Dobrze schłodzony – poinformował z uśmiechem.– Dlatego właśnie lubimy latać z nowicjuszami, żeby napić się potem szampana.Rozsiedli się na opróżnionych butlach, popijając śniadanie szampanem, a w tym czasie Lucas i jego przyjaciel pakowali balon.Dał się złożyć w kostkę o boku nieco ponad metrowym.Po posiłku wspięli się na zastygłe wycieki lawy i obejrzeli miejsce, skąd wydobywała się para.Powietrze wypełniał zapach siarki, a ziemia pod stopami była gorąca.– Ol Karia znajduje się dwa kilometry stąd.– Hunt wskazał kierunek.– Prowadzą tam wiercenia w poszukiwaniu pary.Doszli już niemal do tysiąca siedmiuset metrów głębokości.Stafford popatrzył na wydobywające się wokół opary.– Nie widzę w tym sensu.Po co wiercą tak głęboko? Tutaj jest tego mnóstwo.– Ale to słabizna.Do napędzania turbiny potrzebna jest para pod wysokim ciśnieniem.Stafford pokręcił głową.– Nie sądzę, bym marzył o zamieszkaniu na terenach wulkanicznych.Wolę, by moją terra była firma.– O, tu jest dość stabilnie – odparł Hunt
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL