[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przez chwilę z tuby dobiegały same trzaski,potem izbę wypełniły dźwięki, w których Lou rozpoznała muzykęBeethovena.Cotton rozejrzał się i odstawił jedno z krzeseł podścianę.Skinął na resztę reprezentantów płci męskiej.– Panowie, jeśli można was prosić.Oz, Diament i Eugene zakrzątnęli się skwapliwie i po chwiliśrodek izby był wolny.Cotton wszedł do korytarza i otworzył drzwi izby Amandy.– Pani Amando, mamy tu wybór popularnych melodii doposłuchania.Wrócił do frontowej izby.– Po co kazał pan poprzestawiać meble? – spytała Lou.Cotton uśmiechnął się i zdjął marynarkę.– Ponieważ muzyki nie da się tak po prostu słuchać, trzeba sięw nią wtopić.– Skłonił się głęboko przed Lou.– Można prosić dotańca, madame?Lou się zarumieniła.– Panie Cotton, pan naprawdę zwariował.– Nie wstydź się, Lou – wtrącił się Oz.– Przecież dobrze tańczysz.Mama cię nauczyła – dodał.I zatańczyli.Z początku szło im niesporo, ale po chwili złapalirytm i wkrótce wirowali w najlepsze po izbie.Widząc uśmiechy natwarzach pozostałych, Lou zachichotała.Podniecony Oz nie wytrzymał i pobiegł do matki.– Mamo, tańczymy, tańczymy – obwieścił i wrócił biegiem do izbyfrontowej, żeby nic nie stracić z rozgrywających się tam scen.Louisa poruszała rękami i przytupywała do taktu.Podszedł do niejDiament.– Pokręci się pani ze mną, panno Louiso?Wzięła go za ręce.– Od lat nie słyszałam bardziej pociągającej propozycji.Dołączyli do tańczących Cottona i Lou, a Eugene postawił sobieOza na butach i oni też ruszyli w tany.Muzyka i śmiechy przesączały się korytarzem do izby Amandy.Przyjechali tu pod koniec zimy, a teraz było już lato.Przez cały tenczas stan Amandy nie uległ zmianie.Dla Lou był to dowód, że matkajuż nigdy nie wydobrzeje, za to Oz, wieczny optymista, brał za dobryobjaw to, że matce się nie pogarsza.Lou, mimo że czarno widziałaprzyszłość, pomagała Louisie w codziennym karmieniu Amandyłyżeczką i myciu raz na tydzień głowy.Oboje z Ozem zmienialiczęsto pozycję matki i gimnastykowali dzień w dzień jej ręce i nogi.Ale jak dotąd nie zaobserwowali u niej żadnej reakcji; leżała bezruchu z zamkniętymi oczami, kończyny miała bezwładne.Żyła, leczjej życie było właściwie wegetacją rośliny.Teraz jednak, przydobiegającej do jej izby muzyce i odgłosach zabawy, zaczęło siędziać coś dziwnego.Jeśli to w ogóle możliwe, żeby uśmiechać siębez udziału mięśni twarzy, to Amanda Cardinal uśmiechała się.A we frontowym pokoju ktoś nastawił wreszcie płytę ze skocznąmuzyką.Zmienił się nastrój, zmienili się partnerzy: Lou wywijałaz Diamentem; Cotton wirował z Ozem; a utykający na chromą nogęEugene i leciwa Louisa robili, co mogli, żeby nie pozostać za nimiw tyle.Cotton opuścił w końcu parkiet, poszedł do izby Amandyi przysiadł na łóżku.Przemawiał do niej bardzo cicho, zdając relacjęz wydarzeń dnia.Opowiadał o dzieciach, o następnej książce, którązamierza jej przeczytać.Miał nadzieję, że go słyszy i że tenbezpretensjonalny monolog podniesie ją na duchu.– Ogromnie podobały mi się listy, które pisałaś do Louisy.Twój stylzdradza głębokie wnętrze.Bardzo chciałbym cię poznać osobiście,Amando.Ujął ją delikatnie za ręce i zaczął nimi poruszać w rytm muzyki.Melodyjne nuty rozchodziły się po okolicy, światło lejące sięz okien rozpraszało mroki nocy.Przez jedną skradzioną chwilęwszyscy domownicy czuli się szczęśliwi i bezpieczni.Na ziemi Louisy, jakieś dwie mile od domu, znajdował się małychodnik kopalniany.Prowadziła do niego wydeptana ścieżka,odbiegająca od gruntowej drogi, która łączyła farmę ze światemzewnętrznym.Wejście do chodnika było na tyle wysokie i szerokie,że pomieścić mogło sanie, które ciągnął muł.Okoliczni mieszkańcyczerpali stamtąd węgiel do palenia w piecach w zimie.Teraz księżycprzesłaniały chmury i to wejście było niewidoczne gołym okiem.W oddali zamrugała iskierka do złudzenia przypominającaświetlika.Dołączyła do niej druga, potem trzecia, Z ciemnościwyłoniła się grupa ludzi zmierzających ku chodnikowi i okazało się,że te migotliwe iskierki to ich latarnie naftowe.Byli w kaskachzaopatrzonych w karbidowe lampki.Przed wejściem do chodnikakażdy z mężczyzn zdjął kask, napełnił pojemnik lampki grudkamizwilżonego karbidu, wyregulował długość knota, zapalił zapałkęi wtedy równocześnie zapłonął następny tuzin światełek.Mężczyznapotężniejszyodinnychprzywołałdosiebiepozostałych.Zbili się w ciasną gromadkę.Mężczyzna nazywał sięJudd Wheeler i przez większość swego dorosłego życia szukałw ziemi i skałach wszystkiego, co ma jakąś wartość.Rozwinął terazrulon papieru, który niósł w ręku.Jeden z towarzyszących mu ludziuniósł wyżej latarnię.Jej blask padł na szczegółowo opisanyi oznakowany plan.U góry arkusza widniał napis: „PoszukiwaniaGeologiczne Southern Valley Coal and Gas”.Kiedy Wheeler rozdzielał swoim ludziom zadania na tę noc,z ciemności wyłonił się jeszcze jeden mężczyzna.Był to GeorgeDavis w wyszmelcowanym pilśniowym kapeluszu i porwanymubraniu.On również niósł latarnię naftową i sprawiał wrażeniebardzopodekscytowanego.Przezkilkaminutrozmawiałz ożywieniem z Wheelerem, potem wszyscy zniknęli w wejściu dochodnika.25Lou obudziła się wcześnie.Sny miała przyjemne, przez całą noctowarzyszyła jej muzyka.Przeciągnęła się, spuściła nogi z łóżkai podeszła do okna.Słońce już wschodziło.Pora dojenia.Polubiłaporanny chłód w oborze, unoszący się tam zapach krów i siana.Czasami wspinała się na stryszek, otwierała drzwiczki, siadała nakrawędzi i podziwiała stamtąd widoki, wsłuchując się w śpiewptaków i popiskiwania małych zwierzątek buszujących wśród drzew,w szum łanów zbóż i wysokich traw kołyszących się na lekkimwietrzyku, który nigdy nie ustawał.Oto kolejny świt rozlewających się po niebie zórz i zadumanychszczytów, dokazującego wesoło ptactwa, porannej zwierzęcejkrzątaniny, budzenia się ze snu drzew i kwiatów.Ale na widokDiamenta i Jeba wyślizgujących się z obory i oddalających drogą,Lou nie była przygotowana.Ubrała się szybko i zeszła na dół.Louisa nakryła już do stołu, Ozjednak jeszcze się nie pojawił.– Ale wesoło wczoraj było – powiedziała Lou, siadając przy stole
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL