[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Czyli powinniśmy się stąd zabierać.– Co? – Pytała Jovanka, ale moją konkluzją zdziwieni byli oboje.– Pomyśl: całe lata utrzymywali tu posterunek, przemycali materiały do produkcji min.To kosztuje.Niby mają tu sporo cennego towaru, ale po pierwsze mocno się zdekapitalizował, a po drugie nie wygląda na to, by ktoś go wynosił.Dokładają do interesu.– No i?– Jedyna recepta na spokojną starość to raz na zawsze odciąć drogę w głąb jaskiń.Tyle że to musi być faktycznie raz, a dobrze.Pierwszy wybuch ściągnie tu masę ciekawskich.Jeśli znajdą skromne osypisko, mogą zacząć kopać.Więc jedna akcja.– Odczekałem chwilę.– Dzisiaj.– Skąd wiesz?– Wojsko do nich strzelało, a jednak poszli dalej.Potem sami strzelali, chociaż to rozwiewało wszelkie wątpliwości tych na dole.No i te wypchane plecaki.– Chcesz powiedzieć, że postawili wszystko na jedną kartę? – domyśliła się w końcu.– I przyjdą tu, bo nie mają innego wyjścia?– Mądra.Nie dokończyłem.Pochwała należała się i Ustaszowi.Kudłacz miał dość oleju we łbie, by składać meldunki dyskretnym powarkiwaniem.Błyskawicznie znaleźliśmy się na strategicznych pozycjach: ja przy drzwiach, tamci dwoje przy oknie.Jovanka na tym nie poprzestała: nim się obejrzeliśmy, była na zewnątrz.– Wyłaźcie! – usłyszałem wydany szeptem okrzyk.– Idą tu! Jeden facet.Chyba idzie do drzwi.To ten.ten nasz.Poświęciłem kilkanaście sekund na drobny zabieg przy drzwiach.Czysty odruch.Równie cwany, co głupi.Ale to zrozumiałem dopiero na zewnątrz.Plecak.Jeśli ma go na ramionach.Rany boskie.Milo, przyklejony plecami do piwnicznej ściany, mierzył z karabinu w południowy narożnik.Jovanka wzięła na siebie północny.Nie dołączyłem do nich, ograniczając się do przewieszenia karabinu na szyję i odciągnięcia Ustasza jak najdalej od okna.– Może wybuchnąć – wycharczałem.– Padnij.Na szczęście zdążyłem.Zostali ostrzeżeni i może dzięki temu żaden z pocących się na spuście palców nie zareagował instynktownym zgięciem, gdy lokator piwnicy uchylił drzwi, przemieniając całe podziemie w wulkan.Mały.Tapczaniarz nie miał plecaka.Ściany okazały się solidne, czego dowiódł długi na kilkanaście metrów jęzor ognia, kurzu i dymu, którym rzygnęło okno.Podrzucony na pół metra w górę strop zapadł się błyskawicznie, a przez szczeliny między kawałkami muru buchnęło setką ognistych igieł.Nikt z nas nie ucierpiał, ale już po chwili całe kałuże ognia zaczęły spadać nam z nieba na karki, i nogi poniosły wszystkich czworo jak najdalej od rozlewającego się błyskawicznie żaru.Uratowało nas moje ostrzeżenie i fakt, że nikt nie wystrzelił.Dzięki temu wybiegliśmy z dymu i kurzu wprost przed szerokie z wrażenia oczy naszych przeciwników – ale nie przed gotowe do strzału lufy.Inna sprawa, że w grę wchodziła tylko jedna.Drugi z mężczyzn, jasnowłosy, znikał akurat w jaskini i raczej nie zdążyłby posłać nam celnej serii.Ten z tyłu mógł i w końcu posłał, po uprzednim uwolnieniu dłoni, zajętych drugim plecakiem.Tym, który powinien nas zabić, gdybym przy swojej bezmyślności nie był zarazem takim cholernym fuksiarzem.Przeżyliśmy tylko dlatego, że w porę zwaliliśmy się między trawy i kamienie, pozwalając serii przejść górą.Dopiero leżąc, uświadomiłem sobie, że Milo raz jeszcze ocalił nasze głowy, wynajdując błyskawicznie jedyną w okolicy nieckę.Muzułmanie natychmiast przykryli nas huraganowym ogniem.Milo i Jovanka próbowali odgryzać się przez sekundę czy dwie, ale zyskali tyle, że zmusili tamtych do strzelania z ukrycia.Ciemnowłosy, ten z kałasznikowem, opróżnił magazynek i zamilkł.Kaem blondyna strzelał nadal.Co parę sekund rozlegały się ostre trzaski i niewidzialne grzebienie przeczesywały nam włosy.Martwe pole, w którym leżeliśmy, miało ze trzydzieści centymetrów wysokości i gdyby nie trawa, każde uniesienie głowy byłoby widoczne w przyrządach celowniczych jasnowłosego.– Macie granaty? – Milo nie tyle pytał, co dawał znać, że jeszcze żyje.– Jeden – powiedziała Jovanka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL