[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tak sobie kombinowali.Nie mogli bowiem wiedzieć, że dwaj zbiegowie jadą w kierunku Ulloa.Gdyby ich celem było San Triste, Cabrillo byłby ich z pewnością dopędził, znał bowiem doskonale wszelkie ścieżki znajdujące się między jego posiadłością a San Triste i jadąc odpowiednimi skrótami mógł zaoszczędzić wiele mil drogi.W majątku Cabrilla zatrzymali się tylko na pięć minut, dostali nowe konie, napili się wódki i pogalopowali zabierając z sobą trzech ludzi z Cabrillowej służby.Właściciel wydał rozkazy, żeby spośród jego ludzi z okolicznych chłopów wybrano wszystkich tych, którzy chcieli zaryzykować życie dla pieniędzy lub dla miłości przygód.W ten sposób można było zmobilizować około pięćdziesięciu, a może i stu dobrze jeżdżących konno i świetnie strzelających chłopów.Gdyby w San Triste doszło do walki, a było to bardzo prawdopodobne, ci ludzie mogli stanowić siłę rozstrzygającą o całości sprawy.Przez pasmo wzgórz jechał teraz malutki szwadronik złożony z sześciu osób, a choć tempo jazdy było dość szybkie, Ludwik Gaspard nigdy nie pozostawał w tyle.Stary już był, to prawda, ale przez połowę swego życia był doskonałym jeźdźcem, a tej nocy dodawała mu sił dziwna mieszanina uczuć, składająca się ze wstydu, żalu i radości.Nie myślał o starości i zmęczeniu.Wiedział jedno: Bóg zesłał mu sposobność walczenia w sprawie młodego pana i gdyby sądzone mu było paść z wysiłku, czułby się najszczęśliwszym z ludzi.Jechali już bez wytchnienia od czterech godzin, popołudnie zamieniło się w piękny wieczór i mrok pokrył błękit i purpurę gór.Posuwali się krętymi ścieżkami, często niewidocznym prawie szlakiem, bo Cabrillo, wierny danej obietnicy, prowadził ich skrótami, co zaoszczędziło im wiele mil drogi.Pędzili na przełaj wzgórzami, gdy wtem spoza skał wysunęli się jacyś jeźdźcy.Cabrillo i jego towarzysze ściągnęli z okrzykiem trwogi uzdy koniom i rzucili się w prawo.Wyrósł przed nimi szereg jeźdźców.Zawrócili w miejscu i chcieli się cofać, ale inna grupa konnych zatarasowała im drogę.Krótko mówiąc, wpadli w pułapkę, która zatrzasnęła się nad nimi ze wszystkich stron.Nim zdołali się opamiętać, z gardła dwudziestu bandytów wyrwał się dziki indiański okrzyk: Grenacho!Ten bojowy zew sparaliżował zupełnie trzech Cabrillowych ludzi.Zbili się w kupę i krzyczeli ze strachu.Cabrillo zachowywał się podobnie.Z całego tego towarzystwa tylko dwóch ludzi stawiło godnie i odważnie czoło niebezpieczeństwu: Gaspard i Jose Vereal.Starzec szybko i zręcznie podjechał do ucznia.– Jose, czy pamiętasz z dziecinnych czasów nazwisko Grenacho?– Jak koszmar.To morderca i złodziej, prawda?– Tak, ale życie zawdzięcza twemu ojcu.Grenacho nie jest niewdzięcznikiem.Pamięta to na pewno.Zawołaj go, Jose, i zapoznaj się z nim.Zbóje otoczyli tymczasem ciasnym kołem swoje ofiary, lufy ich strzelb błyszczały w świetle księżyca.Nie było mowy o żadnym oporze.Na dany rozkaz towarzysze Josego podnieśli sztywno ręce do góry.Jose podniósł je również, ale zmusił konia do zajęcia pierwszego miejsca na czele oddziału.– Grenacho! – zawołał.– Czy nie ma tu między wami Grenacha?– Jestem – odezwał się niski głos.– Kto mnie woła? – Ku Verealowi podjechał mężczyzna tak potężnych rozmiarów, że zwinny mustang, na którym siedział, wydawał się kucykiem.Podjechał bliziutko i pomimo głębokiego cienia, który rzucało mu na twarz szerokie rondo sombrera, Jose dojrzał jego brutalne, odpychające rysy.– Nazywacie się Grenacho?– Tak.A kim pan jest?– Pańskim przyjacielem.– Jestem przyjacielem każdego podróżnego, który ma dobrego konia i pełną kiesę – roześmiał się Grenacho.– Lubię z podróżnymi rozmawiać i dlatego zatrzymuję ich na drodze.Jak się nazywacie, przyjacielu?– Jose Vereal.– To kłamstwo! – wykrzyknął zniecierpliwiony Grenacho.– Jose Vereal odesłał Simona i śpi spokojnie w San Triste.Pan jest odważnym człowiekiem, ale ja jestem dobrze poinformowany.– Ten, którego nazywacie Verealem jest oszustem.– Każdy w San Triste umrze chętnie za niego – rzekł Grenacho.– Lubię sobie pożartować tak jak i inni ludzie, ale pan trochę za wiele gada.Ten, który nazywa Vereala kłamcą, obraża i mnie; niech pan sobie to zapamięta.– Mówię prawdę i mam na to dowody – odparł spokojnie Jose.– Nie jestem uczony i czytać nie potrafię.– To nie papiery.To ludzie, których trzeba wysłuchać.– Jacy ludzie?– Manuel Cabrillo.Grenacho roześmiał się znowu.– Cabrillo narobił dosyć zła Verealom i może ich jeszcze raz zdradzić! Cóż warte jest słowo Cabrilla? Tyle co to! – Głośno trzasnął palcami.– Jest tu jeszcze ktoś, w którego słowo nie możecie wątpić.– Jak się nazywa?– Powiedzcie mi, Grenacho, kto dwanaście lat temu, gdy zaatakowano pałac Verealów, znajdował się u boku Josego Vereala?– O tym wie cały świat: stary Francuz.– Czy poznalibyście jego twarz?– Jak własną.– Gaspard – zawołał Jose.Nauczyciel podjechał wolno.– Mistrzu zdejmijcie kapelusz i pozwólcie blaskowi księżyca oświetlić wasze rysy.Gaspard posłuchał rozkazu i podniósł ku niebu wychudzoną, starczą twarz.Stłumiony okrzyk wyrwał się z ust Grenacha:– Madre di Dios! – zawołał.– Umarli zmartwychwstają i chodzą! To Gaspard.– Czy uwierzycie, Grenacho, jego słowom?– Głupi bym był, gdybym mu nie uwierzył! Ale to chyba sen.Gaspard umarł dwanaście lat temu.A jednak to on!– Proszę mu opowiedzieć wszystko – rozkazał Jose.Nauczyciel z wielką prostotą i spokojem opowiedział prawdę.Gdy skończył, Grenacho przeżegnał się.– Niech dobry Bóg raczy mnie oświecić – powiedział.– Jeśli to oszustwo, nim ranek nadejdzie będą tu same trupy.Chciałbym jeszcze zobaczyć pańską twarz.Jose zdjął sombrero.Oczom Grenacha ukazał się pokrwawiony bandaż, delikatne rysy, spokojny uśmiech człowieka pewnego siebie i słuszności swojej sprawy.Grenacho podjechał bliziutko.Jedno spojrzenie wystarczyło mu.– El Vereal! – wykrzyknął.Okrzyk ten odbił się echem w sercach jego podwładnych, którzy nie otrzymawszy pozwolenia dowódcy, wstrzymali się dotąd od grabieży.Zachowali się posłusznie.– Czy wierzycie mi? – spytał Jose.– W pałacu Vereala mieszka brat pański, a może duch?– To oszust, Grenacho.– Ale ludzie w San Triste kochają go.Nauczył ich tego.W głowie mi się kręci.– Tak, to człowiek mądry i odważny.Spotkałem go już – mówiąc to podniósł rękę do bandaża, opasującego mu czoło.– Czy pozwolił panu tak swobodnie odjechać?– Zostawił mnie pod strażą.Dzięki niebu i sprzyjającym okolicznościom uciekliśmy wszyscy trzej.Przyznaję, że to dzielny człowiek.Przyznaję, że atakować go jest rzeczą niebezpieczną.I dlatego właśnie cieszę się, że was spotkałem, Grenacho.Pytam się was w imię pamięci mego ojca: pojedziecie dziś w nocy ze mną do San Triste?– Pojadę – zawołał Grenacho, którego ostatnie wątpliwości rozwiały się pod wpływem prostoty i szczerości tych słów.– Pojadę tam z moimi ludźmi i jeśli dojdzie do walki, przekona się pan, co potrafi Grenacho i jego towarzysze.Prowadź nas, panie.Wydaj ludziom odpowiednie rozkazy.Zawyją jak wilki w zimie, gdy natrafią na trop zwierzyny.Jedźmy! Przede wszystkim musimy złapać tego człowieka w pałacu Verealów.A potem musimy odzyskać skarb, który on wysłał dziś z Simonem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL