[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W lodzie wciąż jeszcze tkwiły zamknięte ostatnie pasma włosów.Charles Halloway ujrzał to, ale nie przyjął do wiadomości.Odwrócił się i odszedł.Wkrótce ulica znów opustoszała, niczym okno sklepu żelaznego.Gdzieś daleko, na łące, w lustrzanym labiryncie zatańczyły cienie, jakby część czyjegoś życia, jeszcze nie narodzona, ugrzęzła tam, czekając, by przyjść na świat.I tak labirynt czekał, chłodny i gotowy, aby choć ptak przybył do niego, powiódł wokół wzrokiem i uciekł z krzykiem.Jednakże nie pojawił się żaden ptak.Rozdział XIV– Trzecia – powiedział głos.Will słuchał uważnie.Wciąż jeszcze był zmarznięty, ale rozgrzewał się coraz bardziej.Cieszył się, że znów ma nad sobą dach, a pod nogami podłogę, że ściany i drzwi oddzielają go od świata, który oferował zbyt wiele swobody, zbyt wiele wolności, zbyt wiele nocy.– Trzecia.To tato, który wrócił do domu i wędrował korytarzem, mówiąc do siebie.– Trzecia.Ależ to właśnie wtedy przyjechał pociąg, pomyślał Will.Czy tato widział go? Słyszał? Poszedł za nim?Nie, nie wolno mu! Will skulił się.Czemu nie? Zadrżał gwałtownie.Czego właściwie się lękał?Lunaparku, który niczym czarne sztormowe fale atakował brzeg, czy też tego, że on, Jim i tato wiedzą, natomiast uśpione miasto nie jest świadome nastania burzy? Czy właśnie o to chodziło?Tak.Will mocniej owinął się kołdrą.Tak.– Trzecia.Trzecia nad ranem, pomyślał Charles Halloway, siadając na brzegu łóżka.Czemu pociąg przyjechał o tej porze?Bowiem, odpowiedział sam sobie, to szczególna godzina.O tej porze kobiety nigdy się nie budzą, nieprawdaż? Śpią snem niemowląt i małych dzieci.A mężczyźni w średnim wieku?Oni dobrze znają tę godzinę.Mój Boże, północ nie jest wcale taka zła.Człowiek budzi się wtedy i z powrotem zasypia.Pierwsza czy druga też nie są najgorsze.Przewracasz się z boku na bok, ale znów zapadasz w sen.Piąta, szósta rano to godziny pełne nadziei, bowiem świt czeka już za horyzontem.Ale trzecia, o Chryste, trzecia rano! Lekarze twierdzą, że ciało pracuje wówczas na najniższych obrotach.Dusza wyłącza się.Krew krąży leniwie.Właśnie o tej porze człowiek najbardziej zbliża się do śmierci.Co prawda, sen to mała śmierć, lecz trzecia nad ranem, kiedy człowiek zupełnie rozbudzony leży w łóżku, jest zupełnie jak śmierć za życia.Wówczas śni się z otwartymi oczami.Boże, gdybyśmy tylko mieli siłę wstać, wymordowalibyśmy wszystkie te półsny, ale nie.Leżymy przyciśnięci do dna głębokiej wyschniętej studni.Księżyc toczy się po niebie, jego uśmiechnięta twarz idioty patrzy na nas z góry.Od zachodu słońca minęło już mnóstwo czasu, od świtu dzielą nas godziny, toteż przywołujemy w pamięci wszystkie głupstwa, jakie popełniliśmy w życiu, niemądre urocze postępki ludzi, dawniej tak dobrze znanych, a teraz od dawna już nie żyjących.I czyż to nie prawda, pomyślał Charles Halloway, że, jak czytał kiedyś, w szpitalach najwięcej ludzi umiera właśnie o trzeciej nad ranem.?Przestań!, krzyknął w duchu.– Charlie? – odezwała się przez sen jego żona.Powoli zdjął drugi but.Jego żona uśmiechnęła się we śnie.Czemu?Jest nieśmiertelna, ma syna.To także twój syn!Ale jakiż ojciec tak do końca w to wierzy? Nie nosi przecież brzemienia, nie czuje bólu.Który mężczyzna, tak jak kobieta, może położyć się w ciemności i wstać już z dzieckiem? Łagodna, uśmiechnięta płeć posiadła największą z tajemnic.Och, cóż za wspaniałymi zegarami są kobiety.Wiją dla siebie gniazda w Czasie.Sprowadzają na świat ciało, w którym zamyka się wieczność.Żyją wewnątrz swego daru, wiedzą, co to moc, akceptują ją i nie muszą o niej wspominać.Po co mówić o czasie, jeśli samemu należy się do niego i własnoręcznie kształtuje upływające chwile, tworząc nowe istoty? Jakże mężczyźni zazdroszczą owym żyjącym zegarom! Często też nienawidzą swych żon, które wiedzą, że będą żyć wiecznie.Co zatem robimy? My, mężczyźni, stajemy się złośliwi i zgorzkniali, ponieważ nie potrafimy utrzymać niczego przy sobie, żadnej rzeczy, świata, nawet samych siebie.Jesteśmy ślepi, nie dostrzegamy ciągłości wydarzeń.Wszystko rozłamuje się na fragmenty, rozpada, topnieje, kończy się, gnije bądź ucieka.Skoro zatem nie potrafimy kształtować czasu, co nam pozostaje? Bezsenność.Patrzenie w mrok.Trzecia na ranem.Oto nasza nagroda.Trzecia rano.Północ duszy.Pora odpływu, gdy duch faluje niespokojnie.Zaś o godzinie rozpaczy nagle przybywa pociąg.Dlaczego?– Charlie.?Ręka żony musnęła jego dłoń.– Dobrze się czujesz.?Zasnęła.Nie odpowiedział.Nie potrafił powiedzieć jej, jak się czuje.Rozdział XVSłońce wstało, żółte jak cytryna.Niebo było okrągłe i niebieskie.Ptaki śmigały w górze, wyśpiewując wdzięczne pieśni, Will i Jim wychylili się z okien.Nic się nie zmieniło.Poza wyrazem oczu Jima.– Zeszłej nocy.– powiedział Will.– Czy to wszystko naprawdę się zdarzyło?Obaj zerknęli w stronę odległych łąk.Powietrze było słodkie jak ulepek.Nie dostrzegali żadnych cieni, nawet pod drzewami.– Sześć minut! – zawołał Jim.– Pięć!Cztery minuty później, z żołądkami pełnymi płatków kukurydzianych, pobiegli za miasto, zgniatając stopami liście na drobny czerwony pył.Szaleńczo zdyszani, unieśli oczy, które wcześniej wbijały się w ziemię.I ujrzeli przed sobą lunapark.– Hej.Bowiem stojące przed nimi namioty były żółte jak słońce, złociste niczym pola pszenicy parę tygodni wcześniej.Chorągwie i proporce, barwne jak pióra ptaków, łopotały ponad lwią sierścią płótna.Ze straganów pomalowanych w pastelowe barwy wiatr unosił przyjemną sobotnią woń boczku i jajek, hot dogów i naleśników.Wszędzie wokół biegali chłopcy.Za nimi dreptali senni ojcowie.– To zwykły stary lunapark – rzucił Will.– Diabła tam – odparł Jim.– Wczoraj w nocy nie byliśmy ślepi.Szybko pokonali sto metrów, zagłębiając się między namioty.Zaś im dalej byli, tym wyraźniej widzieli, że nie znajdą tu ludzi nocy, skradających się wśród rzucanych przez balony cieni, podczas gdy niesamowite namioty pęczniały niczym burzowe chmury.Zamiast tego oglądany z bliska lunapark okazał się zbieraniną podpleśniałych lin, zjedzonego przez mole płótna, zmytych przez deszcze, spłowiałych błyskotek.Wiszące wokół szyldy, zapowiadające dodatkowe atrakcje, przypominały rozpięte na słupach smutne albatrosy, kołyszące się na wietrze i roniące płatki starożytnej farby, zapowiadając mało cudowne cuda – chudzielca i grubasa, mikrogłowca, wytatuowanego człowieka, tancerkę hula
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL