[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Dennis Wyrodek?- O, widzę, że Rhoda dopuściła panią do rodzinnych sekretów.Owszem, tamtych dwóch złapali na bagnach, ale Dennis jest wciąż na wolności.Ale daleko nie zajedzie.Jest na to za mało bystry.- To myśli pan, że właśnie Dennis zdemolował salon?- Nie mam żadnych wątpliwości.Dobrze wiedział, jak można dostać się do domu - otworzył klapę, przez którą w dawnych czasach wrzucano węgiel do piwnicy.- Czy to mogła być zemsta za to, że został wydziedziczony? I dlaczego narobił bałaganu akurat w salonie? Skoro taki jest zawzięty, można by się spodziewać, że spali cały dom.- Już mówiłem, jest nie dość bystry, żeby na to wpaść.Policjanci znaleźli śrubokręt leżący na podłodze, więc sądzą, że Dennis chciał nim zniszczyć portret swojego ojca wiszący nad organami.Ten chłopak jest chory.Nie jestem pewien, co chciał tu zmajstrować, ale najwyraźniej kot mu to uniemożliwił.Nie ma co, te jego zębiska mogą przegryźć człowiekowi gardło.Mnie się wydaje, że Dennis zakradł się do salonu i po ciemku nadepnął Marmoladzie na ogon.No i nagle jakby rzuciło się na niego dziesięć kotów z wrzaskiem, zębami i pazurami.- Z tego wniosek, że państwa oficjalny myszołowca pracuje na drugim etacie jako ochroniarz?- Hm, mam taką swoją teoryjkę - powiedział pan Tibbitt, a w jego zmętniałych oczach pojawił się błysk.- Marmolada, o ile nie śpi, większość czasu spędza na czatach obok tych starych organów.Podejrzewam, że znajduje się tam jakaś wyjątkowo wydajna mysia dziura.Zawsze się złościł, kiedy likwidowałem mysie gniazda, choć muszę stwierdzić, że nigdy nie był tak rozwścieczony jak dziś rano.- Chyba go rozumiem - stwierdziłam.- Podejrzewał, że ktoś dobiera się do źródła źródeł, do strategicznych zasobów, do najważniejszego złoża.- No to spróbujmy przetestować moją teoryjkę - zaproponował pan Tibbitt i poprowadził mnie do salonu.Szedł krokiem raźnym, choć nieco niepewnym.Poszłam za nim.Kot rzeczywiście tam był i wpatrywał się w organy, skulony jak do skoku, z wyciągniętą głową - obraz idealnego skupienia i koncentracji.- Niech pani podejdzie do organów - poinstruował mnie pan Tibbitt.- Zobaczymy, jak zareaguje.- Pan chyba żartuje? - zaprotestowałam.Ale emerytowany dyrektor szkoły nie żartował, więc choć z ociąganiem, weszłam do tamtego pomieszczenia, powoli, na paluszkach.Uszy Marmolady drgnęły.Nasłuchiwał.Podeszłam bliżej, wówczas odwrócił głowę w moją stronę.Poderwał się, żółte ślepia wpatrywały się we mnie groźnie.- No, niechże pani idzie dalej - ponaglił mnie pan Tibbitt ze swojego bezpiecznego punktu obserwacyjnego przy wejściu.Kocur wygiął grzbiet w łuk, nastroszył ogon i obnażył morderczo wyglądające kły.A przecież ten sam zwierzak przed chwilą ocierał się o moje kostki i przyniósł mi prezent! Postąpiłam jeszcze krok: Marmolada zaczął warczeć i prychać jak opętany.Uciekłam z wrzaskiem, przewracając po drodze miśnieńską podstawkę pod doniczkę.- Widziała pani? Miałem rację - ucieszył się pan Tibbitt.- Wielkie dzięki - tylko tyle byłam w stanie wykrztusić.Od tamtego wydarzenia minęło kilka tygodni, podczas których zwiedziłam jeszcze dziesięć innych małomiasteczkowych muzeów w całym stanie.Nie miały co prawda do zaoferowania zwiedzającym takich atrakcji jak obrazy starych mistrzów, afrykańskie oszczepy czy jajka Faberge, za to emanowały ciszą i spokojem.Personel mówił niewiele, prosił tylko o wpisanie się do księgi gości, a potem, żegnając się: „Dziękujemy za wizytę”.W żadnym z nich nie grasował wojowniczy myszołowca, w żadnym nie było świeżej krwi na dywanie.Przy każdej nadarzającej się okazji przeglądałam lokalne gazety i słuchałam radia, które informowało o pogrzebach tudzież rozgrywkach kręglarskich, jednak nie było już ani słowa o włamaniu do muzeum w Lockmaster ani też o zbiegłym więźniu.Tylko kaseta tkwiąca w małej czarnej skrzynce stanowiła dowód, że cała ta historia mi się nie przyśniła.Kiedy pędziłam już szosą w stronę domu, moją uwagę zwrócił drogowskaz sygnalizujący zjazd do odległego o pięćdziesiąt mil Lockmaster.Postanowiłam więc zajrzeć tam jeszcze raz.Muzeum było otwarte dla zwiedzających, toteż parkowało przed nim kilka samochodów, natomiast radiowozu nie było nigdzie widać.Na drzwiach wisiała tabliczka z napisem: OTWARTE.ZAPRASZAMY!Przy stoliku w sieni siedziały dwie przemiłe, siwowłose starsze panie i rozmawiały o artretyzmie.- Prosimy wpisać się do księgi gości - odezwała się jedna z nich.- Katalogi po trzy dolary - oznajmiła druga.W salonie panował idealny porządek, zwiedzający przemierzali wnętrza, starając się czynić jak najmniej hałasu i rozmawiając niemal szeptem.Na próżno rozglądałam się za Rhodą Finney, Marmoladą czy panem Tibbittem.A więc jednak to był sen, a czarna skrzynka mnie okłamała!Przesnułam się po parterze, a potem weszłam po dwudziestu dwóch stopniach, by raz jeszcze rzucić okiem na łazienkę z czarnego onyksu i klejnoty Faberge.I tam - pośród brzoskwiniowych aksamitnych draperii i buduarowych foteli z obiciami w tym samym kolorze - ujrzałam znajomą postać: staruszka w ciemnym garniturze.Był przykucnięty, właśnie zatykał mysią dziurę.Lecz czynności tej przyglądał się uważnie jakiś nieznany mi kot, szary i chudy!- Panie Tibbitt! - zawołałam
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL