[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wszyscy sprawiali wrażenie, że zapomnieli o naładowanych karabinach, które ściskali w rękach.Reakcja nastąpiła dopiero wtedy, gdy stwór już przeleciał.Tippet osunął się na ziemie i ukrył twarz w dłoniach.– O Boże – jęknął.– Zabierz mnie z tego okropnego miejsca.Brady, otrząsnąwszy się z pierwszego szoku, zaklął głośno i szpetnie.Wezwał wszystkich świętych na świadków, że się nie boi i że każdy, kto ma choć pół oka, mógł zobaczyć, iż stwór był niczym więcej, jak „jednym z tych latających aligatorów”, które wszyscy dobrze już znają.– Tak – mruknął Sinclair z nutką sarkazmu – mnóstwo widzieliśmy już takich w białych całunach.– Zamknij się, idioto! – warknął Brady.– Skoroś taki mądry, powiedz nam, co to było.– A potem, zwracając się do Bradleya, zapytał: – No, a co to według pana było, sir?Bradley pokręcił głową.– Nie wiem – przyznał.– Wyglądało na skrzydlatą ludzką istotę, przyodzianą w fałdzistą białą szatę.Twarz miało bardziej człowieczą niż zwierzęcą.Takie przynajmniej wrażenie robiło przez sposób, w jaki mi się przypatrywało.Ale co to naprawdę było, nie mam pojęcia, bo tak samo jak wy o takim stworze nigdy nie słyszałem.Pewien jestem tylko, że była to istota najzupełniej materialna – nie żaden duch; raczej jeszcze jedna z dziwnych form życia, jakie tu zastaliśmy i do których z czasem powinniśmy przywyknąć.Tippet podniósł głowę.Twarz miał wciąż szarą jak popiół.– Nie przetłumaczycie mi! – wrzasnął.– Ja go widziałem.Widziałem psiajuchę.To był umarlak, co leciał w powietrzu.Czy ja nie widziałem jego ślepiów? O Boże! Czy ja ich nie widziałem?– Na mój gust, to coś nie wyglądało na żadnego zwierzaka ani gadzinę – wtrącił Sinclair.– Spozierało z góry prosto na mnie i widziałem jego gębę tak samo, jak teraz widzę wasze.Miało wielkie okrągłe ślepia, z których wiało chłodem i śmiercią, policzki głęboko zapadnięte, a za cienkimi, ściągniętymi wargami widziałem żółte zębiska.jak u dawno umarłego człowieka, sir – dodał zwracając się do Bradleya.– Tak! – James nie odzywał się od czasu, kiedy zjawa przeleciała mu nad głową i teraz też ledwie dobywał z siebie głos, a właściwie serię artykułowanych spazmów.– Tak-dawno-umarłego.To-coś-znaczy.To-przyszło-po-kogoś.Po-jednego-z-nas.Jeden-z-nas-umrze.To-ja-um-mmrrreeeę! – zakończył wyjąc.– Spokój! Spokój! – warknął Bradley.– Nie umrzesz.Wcale nie umrzesz.No, wszyscy do roboty.Czas ucieka.Szkoda czasu.Władcze tony w jego głosie przywołały wszystkich do rzeczywistości i skłoniły do podjęcia przerwanych zajęć; pracowali jednak w milczeniu, nikt nie podśpiewywał i nie przekomarzał się jak podczas rozbijania poprzednich obozów.Pierwsze oznaki rozluźnienia napiętych nerwów pojawiły się dopiero wtedy, kiedy już się posilili i każdy dostał małą porcję tytoniu wydawaną zawsze po kolacji.Powrót dobrego nastroju przejawił się najpierw u Brady’ego.Zaczął nucić Daleką drogę do Tipperary, a po chwili śpiewał już głośno, ale dopiero przy trzeciej zwrotce ktoś mu zawtórował; nawet jednak w najweselszych momentach piosenki wyczuwało się jakąś posępną nutę.U wylotu ich skalnego schronienia płonęło ogromne ognisko trzymające na dystans żerujące nocą drapieżniki; oprócz tego na straży stał bez przerwy jeden człowiek mający za zadanie w porę ostrzec przed nagłym atakiem ze strony jakiegoś rozwścieczonego mieszkańca dżungli.Za ogniskiem pojawiały się, przesuwały niespokojnie tam i z powrotem, znikały i ponownie pojawiały się żółtozielone ogniki, którym towarzyszył straszliwy chór wrzasków, ryków i pomruków wydawanych przez wygłodniałe drapieżniki polujące w nocy, a przyciągnięte tu blaskiem płomieni i wonią ewentualnej ofiary.Ale do takich widoków i dźwięków piątka mężczyzn zdążyła już przywyknąć.Śpiewali i rozmawiali tak beztrosko, jakby znajdowali się w barze w rodzinnym kraju.Wartę pełnił Sinclair.Pozostali słuchali Bradleya, który opowiadał o zatorach na moście Rush Street w nocnych godzinach szczytu.Ogień trzaskał wesoło.Właściciele żółtozielonych ślepi zanosili pod niebiosa swe przerażające pienia.Sytuacja zdawała się wracać znowu do normy.I nagle piątka mężczyzn zastygła w bezruchu, zupełnie jakby z ciemności wyciągnęła się ręka śmierci i dotknęła ich wszystkich naraz.Ponad nokturnowy diapazon tętniącej życiem dżungli przebił się posępny łopot skrzydeł dolatujący poprzez gęsty mrok nocy gdzieś z góry i w rozproszony blask płonącego ogniska wpłynął jakiś niewyraźny kształt.Sinclair poderwał karabin do ramienia i wypalił.Z góry doleciało niesamowite wycie i zjawę, czymkolwiek była, połknęły ciemności.Przez kilka sekund do uszu nasłuchujących mężczyzn dochodził jeszcze cichnący w oddali odgłos posępnego łopotu, by po chwili ustać zupełnie.Pierwszy odezwał się Bradley.– Niepotrzebnie strzelałeś, Sinclair – powiedział.– Szkoda amunicji.– Ale w jego głosie nie było nagany.Zupełnie jakby rozumiał nerwową reakcję, która popchnęła tamtego do odruchowego działania.– Nie mogłem się powstrzymać, sir – jęknął Sinclair.– Boże, tylko człowiek z żelaza nie wygarnąłby do tej poczwary.Wierzy pan w duchy, sir?– Nie – odparł Bradley.– Duchów nie ma.– Ja tam nie chcę nic mówić – wtrącił się Brady – ale na prerii niedaleko Brighton zamordowali jedną taką kobietę, poderżnęli jej gardło od ucha do ucha i.– Zamknij się – warknął Bradley.– Mój dziadek mieszkał w Coppington – odezwał się Tippet.– Był tam niedaleko taki zrujnowany zamek i o północy ludziska widzieli w oknach bladoniebieskie światełka i słyszeli.– Zamkniecie wy się wreszcie? – krzyknął Bradley.– Jeszcze minuta, durnie, a zastraszycie się sami na śmierć.Idziemy spać
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL