[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obróciłam się; był tak blisko, że czułam, jak jego zarost dotyka mojej twarzy.Miękka, gęsta broda.Rano rozczesał ją sobie chyba staranniej niż włosy na głowie.Tylko on w naszej gromadzie ma lusterko.Próżny, bardzo próżny starszy pan.Prawie odruchowo nachyliłam się bliżej.Pocałowałam go, zastanawiając się, jak to będzie całować taką brodę.Trochę niezręcznie, po ciemku, moje wargi rzeczywiście wylądowały najpierw na brodzie.Za drugim razem trafiłam już dobrze, a Bankole przysunął się jeszcze trochę, objął mnie ramionami i trwaliśmy tak dłuższą chwilę.Nie miałam siły go odepchnąć.Wcale nie chciałam.Jemu też się nie śniło, aby mi na to pozwolić.– Chciałem ci podziękować, że po mnie przyszłaś – odezwał się.– Tamta kobieta była do ostatniej chwili przytomna.Mogłem jedynie zostać z nią do samego końca.– Bałam się, że to ciebie postrzelili.– Leżałem plackiem na ziemi, aż usłyszałem, jak jęczy.– Taak – westchnęłam.– Kładź się i odpocznij – dorzuciłam.Wyciągnął się tuż obok i pogładził mnie po ręce; czułam mrowienie, gdziekolwiek mnie dotknął.– Musimy pogadać – powiedział.– Na początek – zgodziłam się.Uśmiechnął się od ucha do ucha – dojrzałam, jak błyskają mu zęby – po czym obrócił na bok, żeby zasnąć.* * *Chłopiec nazywa się Justin Rohr.Jego matka miała na imię Sandra – Sandra Rohr.Justin przyszedł na świat w Riverside w Kalifornii, dokładnie trzy lata temu, i stamtąd zaszedł z mamą aż taki kawał na północ.Kobiecie udało się ocalić jego świadectwo urodzenia, kilka zdjęć oseska i jedną fotografię przedstawiającą krępego, rudego i piegowatego mężczyznę, który zgodnie z notatką na odwrocie nazywał się Richard Walter Rohr, urodzony 9 stycznia 2002, zmarły 20 maja 2026 roku.Tata Justina.Miał zaledwie dwadzieścia cztery lata, gdy umarł.Ciekawe, co go zabiło.Sandra Rohr uratowała też akt ich ślubu oraz inne ważne dokumenty.Wszystko to znalazłam przy jej zwłokach, zapakowane w foliowy pakiecik.Prócz tego miała przy sobie kilka tysięcy dolarów i złoty pierścionek.Za to wśród jej rzeczy nie było żadnej wzmianki o krewnych ani o jakimś konkretnym celu podróży.Wszystko wskazywało na to, że wędrowała po prostu na północ w poszukiwaniu lepszego życia.Dziś już jej synek znosił nasze towarzystwo całkiem dobrze; denerwował się tylko, gdy nie od razu umieliśmy się domyślić, o co mu chodzi.Wtedy zaczynał płakać, domagając się, byśmy oddali mu mamę.Z braku prawdziwej na zastępczą matkę najbardziej z nas wszystkich upodobał sobie Allie.Z początku broniła się przed tym, ignorując go lub odpychając.Mimo to, kiedy nie jechał w wózku, za każdym razem szedł przy niej albo chciał, żeby to ona go niosła.Pod koniec dnia Allie skapitulowała.Ci dwoje najwyraźniej przypadli sobie do gustu.– Też miała synka – wyznała mi jej siostra, gdy szliśmy szosą stanową numer sto pięćdziesiąt sześć w towarzystwie zaledwie garstki obcych piechurów, którzy także wybrali tę trasę.Szosa była naprawdę pusta.Czasem długo nie widzieliśmy nikogo, niekiedy tylko pojawiali się wędrowcy nadchodzący z przeciwka, którzy mijali nas w drodze na zachód czy południe, zdążając do wybrzeża – w kierunku odwrotnym niż my.– Dała mu na imię Adaś – opowiadała dalej Jill.– Miał dopiero parę miesięcy, jak.umarł.Przyjrzałam się jej.Na środku czoła wykwitł jej fioletowy, wielki i napuchnięty siniak, który wyglądał niczym zdeformowane trzecie oko.Jednak chyba niespecjalnie ją bolał, bo niewiele czułam.– Umarł – powtórzyłam.– Kto go zabił?Spuściła wzrok i potarła siniaka.– Nasz ojciec.Dlatego odeszłyśmy.To on zabił Adasia.Mały płakał, a on tłukł go pięściami, póki dziecko nie ucichło.Z westchnieniem potrząsnęłam głową.Nie była to dla mnie nowina, że niektórzy ojcowie stawali się dla swoich dzieci potworami.Słyszałam takie opowieści całe życie – jednak nigdy przedtem nie spotkałam żadnej z bezpośrednich ofiar podobnego rodzica.– Podpaliłyśmy dom – wyszeptała Jill.Słysząc to, od razu odgadłam, czego jeszcze nie dopowiedziała.Sprawiała wrażenie, jakby mówiła do siebie, zapomniawszy, że ktokolwiek jej słucha.– Ojciec uwalił się na podłodze, spity do nieprzytomności.Mały już nie żył.Wzięłyśmy nasze rzeczy i pieniądze – zarobiłyśmy je! – a potem podłożyłyśmy ogień pod śmieci na podłodze i pod kanapę.Nie przyglądałyśmy się, co było dalej.Nie wiem, jak się skończyło.Po prostu uciekłyśmy stamtąd.Może pożar sam zgasł.Może tata się nie spalił.Zwróciła się ku mnie.– Kto wie, może wcale nie umarł – powiedziała ze strachem: nie z żalem czy nadzieją, ale z wyraźnym lękiem, że diabeł mógł jeszcze żyć.– Skąd uciekłyście? – spytałam.– Z jakiego miasta?– Z Glendale.– Tym w okręgu Los Angeles?– Tak.– Więc nawet jeśli żyje, został trzysta mil z okładem stąd.– No.tak.– Dużo pił, prawda?– Bez przerwy.– W takim razie nawet jeśli wyszedł cało z pożaru, nie będzie w formie, żeby was gonić.Poza tym jakie szansę ma pijak na autostradzie? Nie dotarłby nawet za granicę okręgu.Kiwnęła głową.– To samo mówi Allie.I obie macie rację, wiem.Tylko.czasami śni mi się, jak przychodzi i nas znajduje.Zdaję sobie sprawę, że to niepodobieństwo, ale i tak zawsze budzę się zlana potem.– Wiem – powiedziałam, wspominając własne koszmary z czasów, gdy szukaliśmy taty.– Rozumiem.Przez jakiś czas szłyśmy obok siebie w milczeniu.Posuwaliśmy się dość wolno, ponieważ Justin od czasu do czasu koniecznie chciał pochodzić.Za bardzo rozpierała go energia, by godzinami tylko siedzieć w wózku albo dać się nieść na rękach.Oczywiście, gdy już pozwalaliśmy mu iść na własnych nogach, musiał też wszędzie pobiegać, wszędzie zajrzeć.Ponieważ posuwaliśmy się powoli, znalazłam czas, aby na chwilę przystanąć i wygrzebać z plecaka kawałek sznurka do bielizny, który następnie dałam Jill.– Powiedz siostrze, żeby spróbowała go przywiązać – wytłumaczyłam.– Może kiedyś ocali mu to życie.Jeden koniec do jego nadgarstka, drugi do swojego.Wzięła ode mnie sznurek.– Opiekowałam się w życiu paroma trzylatkami – dodałam – i mówię ci, że Allie czeka urwanie głowy z tym dzieciakiem.Jeżeli jeszcze tego nie wie, to wkrótce się przekona.– Macie zamiar zostawić ją z tym samą? – zaperzyła się Jill.– Pewnie, że nie.Popatrzyłam na Allie i Justina, idących razem.Chuda, trochę kanciasta kobieta i pękaty, tłuściutki mały bąk.Właśnie pobiegł obejrzeć rosnący na poboczu krzak; chwilę później, spłoszony widokiem nadchodzących drogą obcych, popędził z powrotem do Allie i tak długo wisiał uwieszony jej dżinsów, dopóki nie wzięła go za rękę.– Z drugiej strony, wyglądają jak coraz bardziej dobrana parka – stwierdziłam.– Poza tym zajmowanie się innymi to dobre lekarstwo na takie koszmary jak twoje – i może jej.– Mówisz, jakbyś wszystko wiedziała.Potaknęłam.– Żyję na tym samym świecie.* * *Jeszcze przed południem minęliśmy Hollister.Nie wiedząc, kiedy następnym razem trafią nam się porządnie zaopatrzone sklepy, odnowiliśmy nasze zapasy.Do tej pory zorientowaliśmy się już, że niektóre z małych miejscowości, zaznaczone na mapie, w rzeczywistości już nie istniały – i to najwyraźniej od lat.Mimo że trzęsienie ziemi wyrządziło w Hollister sporo szkód, jego mieszkańcy jakoś nie zamienili się w bydlęta.Pomagali sobie nawzajem w naprawie domów, troszcząc się o tych, których kataklizm pozbawił środków do życia.Niebywałe.21Każde Ja musi samoStworzyć cel swego istnienia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL