[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Najwyraźniej były to odgłosy łkania.Wielkie łzy toczyły się po twarzach barbarzyńców aż do ich bujnego zarostu.Połączyli szczątki tego, który zwał się Khurav i kilku z nich je wyniosło.Hobart zastanawiał się, co teraz z nim będzie.Pewnie go zarżną, chociaż przez parę minut nie zwracali na niego w ogóle uwagi.Patrzyli na grupę odnoszącą zwłoki.Może udałoby mu się zniknąć w mroku… Zaraz, najpierw musiałby uwolnić Theiaxa.Oczywiście, cały ten pomysł z wyprawą ratunkową należał do Theiaxa, ale mimo to nie mógł go teraz tak zostawić…Zaczął powoli iść w kierunku, z którego wcześniej dochodziły go porykiwania lwa.Zaledwie zdążył uczynić dziesięć kroków, silne dłonie schwyciły go z tyłu i rzuciły z powrotem w krąg światła latarni.Barbarzyńcy skupili się wokół niego krzycząc coś i machając śmiercionośną bronią.Jeden z nich przystawił swoją zarośniętą twarz do twarzy Hobarta i darł się:— Fez paretłwi ush lokh hipokryt! Ush hipokryt Parathen!Reszta powtarzała za nim:— Ush hipokryt Parathen!Nie ulegało wątpliwości, że tłumaczyli mu, co też robią z osobami, które pozbawiły życia hipokrytę Parathai…Stary już mężczyzna z orlim nosem, w wysokiej filcowej czapce z bokami opadającymi na uszy, starał się ich uciszyć.Kiedy mu się to wreszcie udało, zwrócił się do Hobarta w łamanym łogaiańskim:— Oni mówić ty nowy hipokryta.— Ja… co?— Ty nowy hipokryta, hipokryta Parathai.— Ale… Ale ja nie chcę być nowym hipokrytą! Chcę tylko…— Źle, że ty nie chcieć — odparł stary mężczyzna spokojnie.— Ale być za późno.Ty pobić Khurav.Ty być hipokryta.Teraz my… eee… yavzi… ty wiedzieć… podnieść ty!Zrobili to z ogromnym entuzjazmem, wrzucając Hobarta na wielką tarczę niesioną na ramionach paru osiłków.Przynajmniej przez godzinę obnosili go wokół obozu.Mężczyźni śpiewali, kobiety skrzeczały i machały pochodniami, a dzieci darły się wniebogłosy.Protesty i prośby Hobarta, żeby odwiązać Theiaxa pozostały bez echa.Stary mężczyzna był jedynym barbarzyńcą, z którym mógł się porozumieć, ale niestety, w tej chwili zgubił się gdzieś w zamieszaniu.Ponownie zmaterializował się, kiedy niosący tarczę wojownicy postawili go wreszcie przed namiotem.— Ty jeszcze nie iść.Parathai musi przyrzec lojalność! — powiedział starzec.Przed inżynierem sformowała się natychmiast kolejka mężczyzn, na początku której stał jakiś wyrośnięty chłopak.Z zapałem złapał i podniósł rękę Hobarta i wymamrotał zdanie po parathaiańsku.Następnie odsunął się, a jego miejsce zajął kolejny poddany powtarzający ten sam schemat zachowania.Potem następny i następny.Kiedy Hobart uścisnął już około stu rąk, zaczął odczuwać ból dłoni.Przy dwustu dłoń była spuchnięta i czerwona, a stopy z lekka zaczynały odmawiać posłuszeństwa.Przy trzystu oczy zaszły mu mgłą i zataczał się ze zmęczenia.Przy pięciuset…Nie wiedział, jak udało mu się to wytrzymać, gdyż każde uściśnięcie dłoni wywoływało teraz potężny ból aż do łokcia.Wreszcie ceremonia zaczęła zbliżać się do końca.Hobart na chwilę dotknął ręki ostatniego mężczyzny cofając ją szybko, zanim doszło do uścisku.Dziękował Bogu za to, że kobiety nie musiały również poprzysięgać wierności.Zwrócił swoje nic już prawie nie widzące oczy w kierunku starca.— Czy mogę już iść? — zapytał.Mężczyzna skinął głową.— Jak się nazywasz?— Sanyesh, wódz stu rodzin — odpowiedział starzec.— Dobra, Sanyesh.Chcę cię widzieć jako pierwszego jutro rano — Hobart ociężale wtoczył się do namiotu i nagle poczuł, że ktoś z obu stron chwyta go pod ramiona.Zdążył jeszcze konwulsyjnie pomyśleć: Mordercy, kiedy usłyszał kobiecy śmiech i pobrzękiwanie cekinów.Za nim odezwał się cienki głos Sanyesha:— To twój żony, hipokryta.Podobać ci się, tak?— Ale ja nie chcę…— Trudno, ty pobić Khurav, więc one twoje.W porządku.One ładne dziewczyny, więc ty nie rozczarować je, dobrze? Dobranoc.Rollin Hobart wepchnął chusteczkę do ust, żeby nie wydrzeć się na całe gardło.10Wdowy po Khuravie podały Hobartowi śniadanie, gdy tylko się zbudził.Służyły mu z oddaniem, ale nie mogły się powstrzymać od pełnych wyrzutu spojrzeń, tak jakby chciały powiedzieć: „W jaki sposób uraziłyśmy cię, panie?” No cóż, musiały jakoś zdławić te wyrzuty.Mimo że duch był chętny, to ciało…Śniadanie składało się z kupy wszelkich możliwych organów i narządów jednej z owiec, prawdopodobnie tej, której mięso zjedli wczoraj.Niewątpliwie takie postępowanie było ekonomiczne i konieczne, jeśli barbarzyńcy chcieli przyjmować pożywienie zawierające odpowiednią ilość witamin.Ale Hobart prędzej by zdechł, niż zjadł którykolwiek z tych przysmaków.Problem Hobarta polegał na tym, że był zbyt przyjazny.Bardzo łatwo można go było przekonać do przyjmowania na siebie nowych obowiązków, które następnie okazywały się przydawać mu kolejnych zadań.Dlatego cel, jaki sobie postawił, powrót do własnego kraju, tym bardziej się oddalał, im większe czynił ku temu starania.Cóż jeszcze mógł zrobić? Za każdym razem, kiedy już był bliski podjęcia nieugiętej decyzji odejścia, przychodził wyszczerzony Theiax albo barbarzyńcy ze swoimi szablami i bez problemu przekonywali go do dalszego zaangażowania.Może gdyby zaczął od zakatrupienia Theiaxa… Nie, nie mógł tego zrobić.Zdrada nie leżała w jego naturze, poza tym udomowiony lew był zabawnym i miłym kompanem.Musiał albo wypełnić swoje obowiązki, albo przed nimi uciec.Oficjalne tytuły, jakie zostały mu bez pytania o zgodę narzucone, nie musiały przecież być przeszkodą w jego planach.Mógł wykorzystać swą władzę do odnalezienia Hoimona ascety…przed ubraniem się wypędził swe „żony”, co bardzo je zdziwiło, po czym poszedł szukać Theiaxa.Wkrótce odnalazł go rozwiązanego i nadąsanego.Nawet kiedy Hobart wyjaśnił mu zajścia poprzedniego wieczora, Theiax patrząc w ziemię, zamruczał:— Jestem podle traktowany.Jestem upokorzony! Myślę, że jesteś moim przyjacielem, a ty pozwalasz tym ignorantom związać mnie jak świnię.Tracę swoją godność!— Przestań już, Theiaxie — uspokajał go Hobart.— Byłem praktycznie nieżywy, kiedy skończyli ze mną ostatniej nocy.Teraz już wszystko jest w porządku.Spójrz, może jak zrobię dla ciebie jakąś sztuczkę, poprawi ci się humor? Może stanę na głowie, co?Usta Theiaxa rozciągnęły się i wydobył się z nich jeden z tych kaskadowych ryków, które oznaczały śmiech.— Śmieszny jesteś, książę! No dobrze, już mi przechodzi.— Lew pobiegł ścieżką między namiotami przed Hobartem, jak mały piesek.Hobart wrócił do namiotu hipokryty.— Zhizda Sanyesh Veg — oznajmiła mu jedna z wdów, co bez wątpienia oznaczało przybycie wodza stu rodzin.Hobart zaczął go najpierw metodycznie wypytywać o prawa i obowiązki hipokryty.Był lekko zszokowany faktem, że te pierwsze praktycznie całkowicie przesłaniały te drugie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL