[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jak się nazywają? Powiedz mi.Z głębi swojego wewnętrznego świata słyszy, jak Lesley zadaje mu to samo pytanie.- Czy nazwisko Lorbeer coś ci mówi?Jeśli będziesz miał wątpliwości, kłam, powiedział sobie.Jeśli będziesz w piekle, kłam.Jeśli nie ufam nikomu - nawet sobie - jeśli muszę być lojalny tylko wobec zmarłej, kłamię.- Obawiam się, że nie - odpowiada.- Nie słyszałeś go przypadkowo? W jakichś urywkach rozmów telefonicznych między Arnoldem a Tessą? Lorbeer, Niemiec, Holender - może Szwajcar?- Lorbeer.Nie kojarzy mi się z nikim.- Kovacs - Węgierka? Ciemne włosy, podobno piękność?- Czy ma jakieś imię? - Chce powiedzieć, że jej nie zna, ale tym razem to prawda.- Żadne z nich nie ma imienia - odpowiada Lesley z pewną desperacją.- Emrich.Też kobieta.Ale blondynka.Nie? - W uznaniu klęski rzuca ołówki na stół.- Więc Wanza umiera - mówi.- Oficjalnie.Zabita przez mężczyznę, który nie chce na ciebie spojrzeć.A dzisiaj, sześć miesięcy później, nadal nie wiesz, na co umarła.Po prostu umarła.- Nigdy mi tego nie powiedziano.Nawet jeśli Tessa albo Arnold znali przyczynę jej śmierci, to ja jej nie znałem.Rob i Lesley oklapnęli w krzesłach jak dwoje zapaśników, którzy uzgodnili, że robią sobie przerwę.Rozparty Rob, z wyciągniętymi ramionami, schodzi ze sceny.Lesley pochyla się do przodu, podtrzymuje dłońmi podbródek, na jej mądrej twarzy maluje się smutek.- A może to sobie wymyśliłeś? - pyta Justina spoza dłoni.- Całą tę historyjkę o umierającej Wanzy, jej dziecku, lekarzu, który się wstydził, studentach w białych fartuchach? Czy przypadkiem nie jest to stek kłamstw, od początku do końca?- Cóż za śmieszny pomysł! Dlaczego, na Boga, miałbym marnować wasz czas, wymyślając takie historie?- W szpitalu Uhuru nie ma akt Wanzy - wyjaśniał Rob przybity, nie zmieniając półleżącej pozycji.- Tessa istniała, twój biedny Garth też.Wanza nie.Nigdy jej tam nie było, nigdy jej nie wpuszczono, nigdy nie badał jej lekarz, prawdziwy czy nie.Jej dziecko nigdy się nie urodziło, nigdy nie umarła, jej ciało nigdy nie zostało zgubione, bo nie istniało.Les spróbowała porozmawiać z paroma pielęgniarkami, ale one nic nie wiedzieć, mzee, prawda, Les?- Ktoś szepnął im słówko, zanim ja to zrobiłam - wyjaśnia Lesley.Justin odwrócił się, słysząc czyjś głos z tyłu.Ale to tylko steward, który zatroszczył się o jego cielesne wygody.Czy pan Brown nie potrzebuje pomocy w ustawieniu fotela? Dziękuję, pan Brown woli pozostać w pozycji pionowej.A może wideo? Dziękuję, nie, nie odczuwam takiej potrzeby.To może chciałby, żeby zasłonić okno? Nie, dziękuję - stanowczo - Justin woli, żeby jego okno otwarte było na kosmos.To może śliczny, cieplutki kocyk dla pana Browna? Z nieuleczalnej uprzejmości, Justin przyjął koc i znów skierował wzrok na czarne okno, na czas, żeby zobaczyć Glorię, jak wchodzi bez pukania do jadalni z tacą kanapek posmarowanych pastą.Kładąc ją na stole, zerka na to, co Lesley napisała w swoim notatniku: bezowocnie, jak się okazuje, bo Lesley zręcznie odwraca kartkę.- Nie przemęczycie naszego biednego gościa, prawda? On już i tak ma za dużo na głowie, prawda, Justinie?I pocałunek w policzek Justina i teatralne wyjście, a oni, wszyscy troje, podskakują jak jeden mąż, żeby otworzyć drzwi klawiszowi, gdy odchodzi z pustą tacą po wypitej herbacie.Przez chwilę po wtargnięciu Glorii rozmowa nie klei się.Żują kanapki, Lesley otwiera inny notatnik, niebieski.Rob, z pełnymi ustami, wyrzuca z siebie serię na pozór niepowiązanych pytań.- Znasz kogoś, kto bez przerwy pali papierosy sportsman? - pyta tonem sugerującym, że palenie papierosów sportsman jest zbrodnią.- Nic o tym nie wiem.Oboje nie znosiliśmy dymu z papierosów.- Ale tak w ogóle, nie tylko w domu.- Nie, nie znam.- Znasz kogoś, kto ma zieloną długą ciężarówkę typu safari z szerokim rozstawem osi, w dobrym stanie, z kenijskimi tablicami?Wysoki Komisarz chełpi się jakimś opancerzonym jeepem, ale nie wydaje mi się, żeby o to chodziło.I -- Znasz jakichś facetów powyżej czterdziestki, dobrze zbudowanych, wyglądających na wojskowych, z wypolerowanymi butami, opalonych?- Obawiam się, że nikt nie przychodzi mi na myśl - wyznaje Justin, uśmiechając się z ulgą, że wyszedł ze strefy zagrożenia.- Słyszałeś kiedy o miejscu nazywanym Marsabit?- Tak, tak mi się zdaje.Tak, Marsabit.Oczywiście, a co?- Nic.Dobrze.W porządku.My też o nim słyszeliśmy.Gdzie to jest?- Na skraju pustyni Chalbi.- Więc na wschód od jeziora Turkana?- O ile pamiętam, tak.To jakiś ośrodek.Miejsce spotkań wędrowców z całego północnego regionu.- Byłeś tam?- Niestety, nie.- Znasz kogoś, kto był?- Nie, nie sądzę.- Wiesz coś o pomieszczeniach udostępnianych w Marsabit zmęczonym podróżnikom?- Zdaje się, że tam są noclegi.I posterunek policji.I park narodowy.- Ale nigdy tam nie byłeś.- Justin nie był.- Albo był tam ktoś przez ciebie wysłany.Dwa ktosie, na przykład? - Justin nie wysyłał nikogo.- To skąd wiesz o tym miejscu? Jesteś jasnowidzem?- Kiedy wysyłają mnie na placówkę do jakiegoś kraju, uważam za swój obowiązek przestudiować mapę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL