[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Horrigan pokazał mu już fotografię „Josepha McCrawleya” na prawie jazdy z Colorado.Skoro mowa o oszołomach, również sam Wickland pulchny, nie ogolony, noszący grube okulary w ciężkiej oprawie oraz poplamiony fartuch na czarnym podkoszulku i dżinsach nadających się tylko na śmietnik – kipiał bezsensowną, niezrozumiałą złością.Ale okazał się aniołem zesłanym z nieba.– Nie wygląda dokładnie jak on, a na tym zdjęciu wygląda jak jakiś krewny.ale to musi być ten parszywiec Mitch Leary.Horrigan i D’Andrea wymienili spojrzenia.Młodszy agent zapisał nazwisko w kołonotatniku.– Co pan może o nim powiedzieć? – zapytał Horrigan.– To zwariowany skurwysyn, tyle mogę o nim powiedzieć.Szukacie go?– Tak.– No, jeśli znajdziecie tego gnoja, pamiętajcie, że jest mi dłużny forsę od ponad roku!– Zapamiętamy.Za co jest panu dłużny? Wickland wzruszył ramionami, maniacko żując gumę.– Narzędzia.Kilka zestawów.Samochód i łódź.Gnój śmierdzący! Wpakujcie go do pierdla na dobre, aż mu kutas odpadnie.Podam wam jego adres.Z uśmiechem złośliwego elfa Wicklad zaczął grzebać w kartotece.D’Andrea szepnął: – Lepiej nie mieć długów u tego faceta.Zapadał zmierzch, kiedy jechali przez przyjemną, spokojną willową dzielnicę, z opuszczonymi oknami, rozkoszując się suchą, chłodną bryzą, która szeleściła w magnoliach i mimozach rosnących wzdłuż ulicy.Ta mieszanina drewnianych i ceglanych domów pochodziła pewnie z lat pięćdziesiątych – podwórka czyste, dobrze utrzymane, trawa wciąż zielona, tylko leciutko pożółkła.Tu ogródek skalny, tam znowu klomb kwiatowy w samochodowej oponie.Przed następnym domem weranda otoczona balustradą i plakietka z nazwą wyrzeźbiona w kształcie głowy byka rasy longhorn.A potem zobaczyli frontowe podwórze Mitcha Leary’ego.Zarośnięte, zaniedbane, wysoka trawa tłamszona przez wybujałe chwasty.Na tle nieskazitelnych trawników, sąsiadujących z obu stron ze skromnym szarobiałym domkiem, ten nieporządny minipejzaż wyglądał zdumiewająco, wręcz niesamowicie.Horrigan, z D’Andreą następującym mu na pięty, przeszedł po spękanym chodniku, zaśmieconym gałęziami i różnymi odpadkami, gdzie w szczelinach rosła dzika trawa.Zasłony w oknach były zaciągnięte.Widocznie nikogo nie ma w domu.Ale nigdy nie wiadomo.Horrigan w rozpiętej marynarce, ułatwiającej dostęp do broni pod pachą, stanął na cementowym ganku i nacisnął dzwonek.Żadna plakietka w kształcie byczej głowy nie oznajmiała nazwiska gospodarza.Brak odpowiedzi.Horrigan zastukał do drzwi, ponieważ nie słyszał dzwonka.Nadal brak odpowiedzi.Zapukał jeszcze raz, po czym zgiętym palcem kiwnął na D’Andreę – który był wyraźnie pod wrażeniem tej cmentarnej atmosfery – i obszedł dom dookoła.Naturalnie podwórze od tyłu było jeszcze bardziej zarośnięte.Wielki pękań sypał orzechami, w wysokiej trawie buszowały hordy wiewiórek, walczyły ze sobą i pożerały szczątki.Horrigan wyciągnął broń.– Frank – szepnął D’Andrea, nerwowo ściskając partnera za łokieć – po co to?– To klucz – odszepnął Horrigan.Wybrał okno i wybił szybę kolbą rewolweru.Zaciągnięte zasłony nieco stłumiły brzęk pękającego szkła.Horrigan ostrożnie przesunął rękę przez otwór, znalazł haczyk, odczepił go i pchnął okno do góry.Włażąc do środka o mało nie zaplątał się w cholerną zasłonę, dlatego nie zauważył stolika pod oknem.Przewrócił go, stracił równowagę i wylądował na dywanie, dzięki Bogu nie na odłamkach szkła.W domu panowały egipskie ciemności – zaciągnięte zasłony prawie nie przepuszczały światła.Horrigan podniósł się i wytężając wzrok oglądał przeciętnie umeblowany pokój, bezosobowy jak w hotelu, zdominowany przez kamienny kominek, kiedy poczuł coś metalicznie zimnego w uchu.To była lufa rewolweru.Usłyszał głos, cichy, spokojny i groźny: – Zostań na miejscu.Nawet o tym nie myśl.Ręka wśliznęła się pod marynarkę Horrigana i zabrała mu trzydziestkęósemkę.Horrigan zaryzykował zerknięcie w bok, samymi oczami, nie odwracając głowy.Facet był wielki, potężny, ale miał twarz dziecka.Młody, na pewno przed trzydziestką.W tradycyjnym garniturze.Nie żaden bandzior.Nie Leary.Kim on był, do licha? Te myśli zajęły jakieś pół sekundy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL