[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Spojrzałem na zegarek: była dziesiąta.Teresa spóźniła się tym razem z moją kawą.Zwłoka musiała być wywołana niespodzianym przyjazdem pani Blunt, niezależnie od tego, czy jej syn spodziewał się, czy nie spodziewał wizyty matki.Istnienie dwojga Bluntów w pobliżu niepokoiło mnie w szczególny sposób.Miałem wrażenie, że ich umysłowość jest dla mnie zgoła obca, że są jakby mieszkańcami innej planety i patrzą na wszystko z nieco odmiennego punktu widzenia, który dla mnie pozostanie zawsze nie znany.Wywoływało to u mnie poczucie niższości wręcz nieznośne.To, że pochodzili z innego kontynentu, nie odgrywało tutaj roli.Spotykałem wielu Amerykanów poprzednio, a Bluntowie byli Amerykanami.W jakże małym jednak stopniu! W tym leżała może przyczyna.Rotmistrz Blunt mógł być Francuzem, jeśli chodziło o język, o ton głosu, o sposób bycia.A jednak nie… Dlaczego? Nie mogłem na to znaleźć odpowiedzi.Było to coś nieokreślonego.Wycierając sobie mocno ręcznikiem głowę, twarz i kark rozmyślałem nad tym, że chcąc znajdować się na równej stopie z panem J.K.Bluntem musielibyśmy spotkać się z bronią w ręku, najchętniej z pistoletem, który nie wymaga zbliżenia, ponieważ dość daleko niesie, a jest bronią co się zowie.W moim rozumieniu tylko fizyczne życie Blunta - to, które mogło mu być zabrane - nie różniło się niczym od mojego podlegając tym samym prawom i będąc równie znikome.Byłbym się uśmiechnął ze swej głupoty, gdyby wszelkie najlżejsze przebłyski wesołości nie zostały we mnie zduszone przez nieznośny ciężar mego uczucia dla Rity.Ta miłość druzgotała, zaciemniała wszystko.Gdyby istniały jeszcze uśmiechy na świecie - w co nie wierzyłem - nie byłbym ich dostrzegł.Miłość do Rity… A czy to jest miłość? - zapytywałem siebie z rozpaczą, szczotkując włosy przed lustrem.Nie mogłem sobie przypomnieć, czy miała jakikolwiek początek, a uczucia, którego początku nie da się wyśledzić, nie można traktować poważnie.Jest ono zapewne złudzeniem.A może ta miłość miała podkład w mym stanie fizycznym, może była chorobą pokrewną melancholii, a wiodącą do obłędu? Jedyne chwile ulgi, jakie tkwiły mi w pamięci, to te gawędy z Rita, w oświetlonej słońcem rotundzie, kiedy przekomarzaliśmy się ze sobą jak zacietrzewione dzieci o jedno zdanie, o jedno słowo, wśród wielkich wybuchów śmiechu, nie zwracając uwagi na spokojne pojawianie się i znikanie wiecznie krzątającej się Róży…Łzy napłynęły mi do oczu na wspomnienie tego śmiechu, pamięć zmysłów bywa bowiem bardziej przejmująca niż sama rzeczywistość.Byłem urzeczony tym wspomnieniem.Wszystko, co miało z nią związek, narzucało się mej wyobraźni z okrutną wyrazistością: cała jej postać w ulubionej pozie, zabarwienie jej ciała, jej oczy, usta, połysk jej zębów, złota aureola jej włosów, gładkość jej czoła, nikły zapach perfum przez nią używanych, nawet kształt, miękkość i ciepło pantofelka na wysokim korku, który czasem w zapale dyskusji zsuwał się z trzaskiem na podłogę, a który ja podnosiłem (ciągle w zapale dyskusji) i odrzucałem na otomanę nie przestając argumentować.Urzekało mnie nie tylko ziemskie zjawisko Rity, urzekała mnie również jej kapryśna natura, słodycz i płomień, to wszystko, co w niej musieli widzieć bogowie, kiedy między sobą mówili o Ricie.Zaiste, byłem przez nią urzeczony, ale urzeczona była również i jej siostra Teresa, kobieta niespełna rozumu… To jednak niczego nie dowodziło.Co się zaś tyczyło łez Rity, to oburzyły mnie tylko, ponieważ nie ja byłem ich przyczyną.Oparcie głowy na mym ramieniu i te dziwne łzy wydawały mi się nieomal obelgą, zwykłą uczuciową komedią.Mogła była równie dobrze oprzeć czoło o wysoki kominek z czerwonego granitu i wypłakać się swobodnie.A gdy podpora stała się zbyteczna, kazała mi po prostu odejść.Jakież to wygodne! W tym żądaniu była wprawdzie nuta błagalna, nuta głębokiego patosu, ale mogło to równie dobrze oznaczać zimną bezczelność.Z nią nic nie można było wiedzieć.Smutek, obojętność, łzy i uśmiechy, wszystko zdawało się mieć ukryte znaczenie.Niczemu nie można było zaufać… Wielki Boże! Czyżbym już oszalał jak Teresa? - Z dreszczem trwogi zadałem sobie to pytanie, zajęty wyrównywaniem końców krawata przed lustrem.Poczułem nagle, że cała ta sprawa mnie zabija.Nie umiałbym określić tego przyczyny, ale sama myśl nie była sztucznym wytworem chorobliwej wyobraźni, lecz wypływała ze szczerego przekonania.Miałem umrzeć z powodu «tej historii», a nie z powodu niezliczonych wątpliwości.Wszelka pewność mogła być również śmiertelna.Na zabicie mnie nie potrzeba było ciosu sztyletu, równie dobrze zabiłby mnie pocałunek.Nie umarłbym od jednego zmarszczenia brwi, od poszczególnego słowa lub czynu, sprawiłaby to raczej konieczność doznawania tych wszystkich wrażeń, razem czy kolejno, konieczność przeżywania «całej tej historii».W momencie kiedy kończyłem wiązanie krawata, wziąłem już na dobre rozbrat z życiem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL