[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.– Jestem gotów przysiąc na brodę Proroka – roześmiał się d’Harmental.– Nie, kawalerze – odrzekła z powagą maska – dasz po prostu parol; znają cię, to wystarczy.– A gdybym dał parol – ozwał się d’Harmental po chwili milczenia i namysłu – czy będzie mi wolno się wycofać, jeśli to, co mi zaproponują, okaże się niegodne szlachcica?– Rozstrzygnie o tym twoje sumienie, parol dasz tylko jako rękojmię.– Jestem więc gotów – odparł d’Harmental.– W takim razie chodźmy – rzekła maska.D’Harmental zaczął już przeciskać się przez tłum, zmierzając prosto ku wyjściu; spostrzegłszy jednak, że z naprzeciwka nadchodzą Brancas, Broglie i Simiane, którzy zatrzymaliby go z pewnością, skręcił w bok, kierując się jednak ku temuż celowi.– Co robisz? – zdziwiła się maska.– Unikam spotkania z kimś, kto mógłby nas zatrzymać na moment.– Doskonale! Już bowiem przejęła mnie obawa.– Czego się obawiałaś?– Obawiałam się – roześmiała się maska – że na twój zapał może wpłynąć różnica między długością przekątnej i długością dwóch boków kwadratu.– Do licha! – powiedział d’Harmental.– Chyba po raz pierwszy wyznacza ktoś szlachcicowi schadzkę na balu w Operze, by rozmawiać z nim o anatomii, literaturze starożytnej i geometrii! Przykro mi, że ci to mówię, piękna maseczko, ale jesteś największym z duchów-bakałarzy, jakich spotkałem w życiu.Nietoperzyk parsknął śmiechem, lecz nic nie odrzekł na ów żart, w którym nasz rycerz pofolgował irytacji, zły, że nijak nie może się dowiedzieć, kim jest nieznajoma tak wybornie wtajemniczona w jego przygody; że jednak owa irytacja podsycała tylko ciekawość d’Harmentala, zbiegli oboje po schodach z takim pośpiechem, że już po chwili znaleźli się w westybulu.– Jaką obierzemy drogę? – zagadnął kawaler.– Czy poszybujemy nad ziemią rydwanem zaprzężonym w parę gryfów?– Jeśli pozwolisz, panie kawalerze, pojedziemy zwykłą karetą.Po prawdzie bowiem, choć zdawałeś się wątpić o tym niejeden raz, jestem kobietą i boję się ciemności.– Pozwól pani, bym wobec tego przywołał moją karocę.– O nie, mam swoją – odparła maska.– Wezwij ją zatem, pani.– Jeśli pozwolisz, panie kawalerze, nie będziemy dumniejsi niż Mahomet w przypadku góry; skoro więc moja karoca zajechać po nas nie może, sami do niej pójdziemy.To rzekłszy nietoperzyk pociągnął d’Harmentala w ulicę Saint-Honore.Kareta bez herbów, zaprzężona w dwa konie ciemnej maści, czekała na rogu uliczki Pierre-Lescot.Stangret siedział na koźle spowity w obszerną pelerynę, zasłaniającą mu dół twarzy; trójgraniasty kapelusz, głęboko wciśnięty na czoło, zakrywał mu oczy.Lokaj jedną ręką przytrzymywał otwarte drzwiczki, drugą ręką osłaniał chustką twarz.– Wsiadaj, panie kawalerze – ozwała się maska.D’Harmental wahał się przez sekundę: dwaj słudzy bez liberii, pragnący zachować incognito, podobnie jak ich pani; karoca bez monogramu i tarczy herbowej, ciemny zakątek, dokąd wciągnęła go maska, późna noc – wszystko to budziło w nim nieufność całkiem naturalną; pomyślawszy jednak, iż prowadzi pod ramię kobietę, a przy boku ma szpadę, wsiadł śmiało do powozu.Nietoperzyk usadowił się obok niego, lokaj zamknął drzwiczki – szczęknęła dwa razy sprężyna, jakby ktoś przekręcił klucz dwa razy.– Dlaczego nie jedziemy? – zapytał d’Harmental, bo ekwipaż nie ruszał z miejsca.– Musimy zastosować jeszcze pewien drobny środek ostrożności – odrzekła maska dobywając jedwabną chustkę z kieszeni.– Ach, prawda, zapomniałem – odparł d’Harmental.– Oddaję się w pani ręce z pełną ufnością.I skłonił ku niej głowę.Nieznajoma zawiązała mu oczy, a skończywszy tę operację, rzekła:– Daj mi parol, panie kawalerze, że nie będziesz próbował uchylić chustki, dopóki nie pozwolę ci zdjąć jej całkiem.– Daję słowo.– Znakomicie.I odsuwając przednią szybę karocy rzekła do stangreta:– W wiadome miejsce, panie hrabio!Konie pomknęły galopem.V.Arsenał.Na balu prowadzili ożywioną rozmowę, lecz podczas jazdy milczeli oboje jak zaklęci.Przygoda, mająca na początku kształt przygody miłosnej, wyglądała teraz poważniej, przeobrażając się wyraźnie w machinację polityczną.Jeśli nawet ów nowy kształt nie trwożył d’Harmentala, dostarczał mu co najmniej tematu do rozważań, rozważania zaś jego były tym głębsze, iż nieraz już dumał, co pocznie znalazłszy się w sytuacji, w jakiej się właśnie znajdował.W życiu każdego człowieka pojawia się moment, który ma zadecydować o całej jego przyszłości.Ów moment, mimo swej doniosłości, wynika rzadko z rachunku i nie kieruje nim wola: to niemal zawsze przypadek porywa człowieka, jak wiatr porywa liść, rzucając go na jakąś drogę nową i nieznaną, na którą raz wstąpiwszy, musi stać się posłuszny siłom wyższym i na której, w mniemaniu, że stosuje się do swej wolnej woli, jest niewolnikiem okoliczności lub igraszką losu.Tak było z d’Harmentalem; widzieliśmy już, którymi drzwiami dostał się do Wersalu, i widzieliśmy, jakim sposobem – gdyż nie kierowała nim sympatia – interes, a nawet wdzięczność, związały go ze stronnictwem dawnego dworu.D’Harmental nie kalkulował więc, czym pani de Maintenon przysłużyła się Francji, a czym zaszkodziła; nie zastanawiał się, czy Ludwik XIV miał prawo usynowić swych potomków z nieprawego łoża; nie zważył na szalach genealogii diuka du Maine i diuka Orleańskiego; pojmował instynktem, że winien poświęcić swoje życie tym, którzy z nieznanego uczynili je sławnym; skoro zaś po śmierci starego króla dowiedział się, iż obalono testament monarchy, pozbawiając regencji diuka du Maine, uznał objęcie władzy przez księcia Orleańskiego za uzurpację i w przekonaniu, że fakt ów napotka reakcję wojskowych, rozglądał się po całej Francji, czy nie rozwiną się gdzieś sztandary, pod które wezwie go sumienie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL