[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zdo³ali jednak siê zatrzymaæ - mo¿e lina zaczepi³a o wystêpskalny - lecz nie przynios³o im to ocalenia.Los zadrwi³ okrutnie i z ofiar, iz przera¿onych widzów.Zaledwie odroczenie - na piêæ minut, nie wiêcej - abyjeden z nich móg³ jeszcze powalczyæ o ¿ycie, szukaæ jakiegoœ punktu zaczepieniaczy oparcia.Jeœli by³ ciê¿ko ranny, szanse mia³ niewielkie.Mo¿e siêzeœlizn¹³, mo¿e lina puœci³a; cokolwiek siê sta³o, taki fina³ by³ nieuchronny.Simon i Jon skoñczyli drogê, po ciê¿kiej walce wchodz¹c na wierzcho³ek.Wstrz¹œniêci i og³uszeni tym, co widzieli, nie mogli przyjœæ do siebie.Wszystko sta³o siê tak nagle.Choæ nie zd¹¿yli nawet zamieniæ paru s³Ã³w zJapoñczykami, w œcianie po³¹czy³o ich wzajemne zrozumienie i szacunek.Gdybywszystkim uda³o siê bezpiecznie zejœæ ze szczytu, by³yby rozmowy, wspólnyposi³ek w drodze do doliny, spotkanie w barze, a mo¿e i przyjaŸñ.Pamiêtam tamten powrót Simona na kemping pod Chamonix.Szed³ powoli, zatopionyw myœlach, nieobecny; wygl¹da³ marnie.Siedzia³ potem odrêtwia³y, patrz¹c têpoprzed siebie i w kó³ko pytaj¹c, dlaczego tamten hak wytrzyma³ jego w³asnyupadek, a w chwilê póŸniej wylecia³ podczas lotu Japoñczyka.Nastêpnego dniaSimon znowu by³ sob¹.Wch³on¹³ to doœwiadczenie i od³o¿y³ na w³aœciw¹ pó³kêpamiêci - poj¹³ wszystko, wyjaœni³, zostawi³ za sob¹.Szybko zapadam w sen, odsuwaj¹c od siebie myœl, ¿e tak blisko otarliœmy siê olos tamtych dwóch.Z t¹ ró¿nic¹, ¿e nas nikt by nie widzia³.Jak gdyby mia³o tojakieœ znaczenie.Obok mnie weso³o buzuje palnik, a za nim, w okr¹g³ym obramowaniu dziuryprzebitej wczoraj przypadkiem w œcianie jamy, roztacza siê widok na wschodni¹flankê szczytu Yerupaja.Wczesno-poranne s³oñce podkreœla linie graniœwiat³ocieniem, rzucaj¹c b³êkitne refleksy wzd³u¿ krawêdzi rynien.Po razpierwszy od czterech dni nie czujê w sobie napiêcia.Zapominam o pe³nych trwogizmaganiach ubieg³ej nocy.Zblad³o wspomnienie o tym, jak niewiele brakowa³o doœmiertelnego lotu.Rozkoszujê siê miejscem, w którym jestem i faktem, ¿e mogêsobie tego gratulowaæ.Cholernie chce mi siê paliæ.W jamie jest ciasno, lecz bez porównania cieplej ni¿ poprzednio.Simon jeszczeœpi, le¿¹c tu¿ obok ty³em do mnie.Czujê jego barki, biodra i ciep³o cia³aprzenikaj¹ce mój œpiwór.Dziwna jest ta intymna bliskoœæ, nawet jeœli zwa¿yæ,¿e jesteœmy tu, w œcianie, nieroz³¹czni.Podnoszê siê ostro¿nie, by go nieobudziæ i wygl¹dam przez otwór na wschodni¹ œcianê; uœmiecham siê na myœl, ¿eczeka nas udany dzieñ.Do zrobienia œniadania zu¿yliœmy resztê gazu, wobec tego nastêpn¹ wodê bêdziemymieli dopiero na dole, w jeziorach poni¿ej moren.Skoñczy³em siê ubieraæ,przygotowa³em swój sprzêt do wspinaczki i wychodzê z jamy na platformê -resztkê pierwszej dziury.Simonowi przygotowania do wyjœcia zabieraj¹ dzisiajdu¿o czasu, ale dopiero gdy staje obok, przypominam sobie o odmro¿eniach.Mójdobry humor momentalnie pryska, a na widok jego palców ogarnia mnie niepokój.Koniec jednego sczernia³, trzy inne s¹ bia³e i sztywne jak drewno.£apiê siê natym - co jest nawet doœæ zabawne - ¿e bardziej martwi mnie, czy po zejœciu zeszczytu Simon bêdzie móg³ siê nadal wspinaæ ni¿ jego zdrowie i stan odmro¿eñ.Na razie on zostaje na miejscu, pilnuj¹c lin, a ja startujê w górê, na krawêdŸsk¹panej w s³oñcu grani - pó³ wyci¹gu wy¿ej.Drêczy nas obawa, czy znów siê coœnie oberwie.Stajê na grani, by stwierdziæ z przera¿eniem, ¿e czekaj¹ naskolejne rzêdy spiêtrzonych nawisów i œnie¿nych uskoków, gro¿¹cych zawaleniem.Rozwia³y siê wczorajsze z³udzenia, ¿e zdo³aliœmy to wszystko obejœæ trawersemprzez œcianê.Krzyczê do Simona, ¿eby szed³ za mn¹, gdy skoñczy siê lina.Choæ pe³zniemy z przesadn¹ niemal ostro¿noœci¹, w niektórych miejscach nie dasiê unikn¹æ niebezpiecznych obsuniêæ i nag³ych upadków.Staram siê trzymaæpokrêtnej linii grani, która coraz to za³amuje siê urwistymi œciankami.Ci¹g³ystrach, ¿e zaraz œnieg siê pode mn¹ zarwie, powoli ustêpuje; pozostaje bezsilnarezygnacja.Innego wyjœcia nie ma - rynny wschodniej œciany to prawie na pewnogorsze rozwi¹zanie.Obryw nawisu jest ryzykiem równie rzeczywistym, co iœmiertelny lot przez ca³¹ œcianê.W razie upadku nie mo¿na liczyæ na to, ¿euratuje nas asekuracja lin¹.Wiem o tym bardzo dobrze, a jednak ilekroæ muszêzejœæ ze stromej œcianki, ryzykujê zeskok.Puch jest tak luŸny i sypki - wrêczniematerialny - ¿e jakbym siê nie stara³ i nie grzeba³ nogami, i tak zawszezje¿d¿am metr lub dwa, gdy tylko przestajê pomagaæ sobie rêkami.A przecie¿ poka¿dym zapieraj¹cym dech zeœlizgu jakoœ siê zatrzymujê, mimo ¿e miejsce, wktórym l¹dujê wcale nie wygl¹da solidniej ni¿ to, z którego zlecia³em.Takazabawa mo¿e cz³owieka roz³o¿yæ psychicznie.Znów zjecha³em, tym razem krzycz¹c ze strachu.Krótka, stroma œcianka, z którejspad³em, wznosi siê dok³adnie na prze³amaniu grani, tworz¹cej w tym miejscuostre zakole.W locie mign¹³ mi przed oczami wielki, wybrzuszony nawis, a podnim tysi¹c metrów zachodniej œciany, a¿ do lodowca.Simon, id¹cy za mn¹ od³ugoœæ liny, niczego nie widzia³, a ja nie zd¹¿y³em go ostrzec, na któr¹stronê spadam.W chmurze œnie¿nego py³u œwisn¹³em tak szybko, ¿e mój alarmuj¹cykrzyk zabrzmia³ jak paniczny pisk.W ka¿dym razie Simon niczego nie spostrzeg³ani nie us³ysza³.Jak nagle pojecha³em, tak gwa³townie stopujê - na stoku, tu¿ nad przepaœci¹, zg³ow¹ w puchu i w rozpaczliwie rozkrzy¿owanej pozycji.Bojê siê poruszyæ,zatrzymany w tym miejscu chyba tylko cudem.Po brzuchu i udach osypuje siêœnieg, czuj¹c to wciskam siê coraz g³êbiej.Unoszê g³owê, zerkaj¹c przez prawe ramiê.Jestem na samym ostrzu grani,dok³adnie w punkcie jej skrêtu.Przechyli³o mnie w prawo, mam wra¿enie, ¿ezawisam nad zachodni¹ œcian¹.Myœlê tylko o tym, by siê nie poruszyæ
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL