[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Czy jest tutaj generał Mitterick? - wysapał jeździec.- Niestety, nie - odparł Tunny.- A wiecie, gdzie można go znaleźć?- Niestety, nie.- Co się stało, człowieku? - burknął Vallimir, zeskakując z muru i niemal padając na twarz, gdy zaplątał się w pochwę szpady.Posłaniec zasalutował.- Panie pułkowniku.Lord marszałek Kroy rozkazuje wstrzymać wszelkie działania wojenne.- Uśmiechnął się, a białe zęby zalśniły w jego ubłoconej twarzy.- Zawarliśmy pokój z Północnymi!Zwinnie zawrócił konia i odjechał, mijając dwa poplamione i podarte zapomniane sztandary, które zwisały z pochylonych żerdzi.Skierował się na południe, w stronę szeregów unijnej piechoty maszerujących po zniszczonych polach.- Pokój? - mruknął Żółtko, przemoczony i drżący.- Pokój - stęknął Worth, próbując zetrzeć ptasie gówno z napierśnika.- Kurwa! - warknął Vallimir, rzucając szpadę.Tunny uniósł brwi i wbił swoje ostrze w ziemię.Nie był aż tak oburzony jak Vallimir, ale musiał przyznać, że poczuł się nieco zawiedziony takim rozstrzygnięciem.- Ale taka jest wojna, prawda, moja piękna? - Zaczął zwijać sztandar pierwszego regimentu Jego Królewskiej Mości, wyrównując zagniecenia kciukiem, jak kobieta chowająca ślubny szal po wielkim dniu.- Wspaniały z ciebie chorąży! - Forest stał w odległości jednego albo dwóch kroków, oparty jedną nogą o mur, z szerokim uśmiechem na pokaleczonej twarzy.- Zawsze na czele, tam gdzie czekają największe niebezpieczeństwo i chwała.„Naprzód!" - wołał dzielny kapral Tunny, odważnie rzucając się w paszczę wroga! Oczywiście okazało się, że nie było żadnego wroga, ale mimo to wiedziałem, że sobie poradzisz.Tak jak zawsze.Nie potrafisz się powstrzymać, prawda? Kapral Tunny, bohater pierwszego regimentu!- Pierdol się, Forest.Tunny zaczął ostrożnie chować sztandar do osłonki.Spoglądał ponad płaskim terenem na północny wschód, na ostatnich Północnych pośpiesznie oddalających się w poprzek zalanych słońcem pól.* * *Szczęście.Niektórzy je mają, inni nie.Pędząc poprzez jęczmień za swoimi ludźmi, zmęczony i ubłocony, ale żywy, Calder nie mógł zaprzeczyć, że jemu właśnie dopisało.I to jeszcze jak, na spokój zmarłych.Miał szalone szczęście, że Mitterick niczym wariat postanowił poprowadzić szarżę, nie sprawdziwszy terenu i nie czekając na świt, przez co zgubił swoją kawalerię.Miałnieprawdopodobne szczęście, że Brodd Dziesięć Sposobów podał mu pomocną dłoń.Najgorszy wróg w ostatniej chwili uratował mu życie.Nawet deszcz walczył po jego stronie, gdyż wzmógł się w odpowiednim momencie, by pokrzyżować szyki unijnej piechocie i zmienić ich wymarzony teren w błotnisty koszmar.Żołnierze w lesie mogli zagrozić jego planom, ale żeby ich zwieść, wystarczyła garstka włóczni pozostałych po trupach, strach na wróble i kilku chłopców, którzy za niewielką opłatą zgodzili się włożyć za duże hełmy i od czasu do czasu wychylać zza muru.Poradź sobie z nimi, rozkazał Dow, a książę Calder znalazł sposób.Kiedy myślał o tym, jak wiele szczęścia miał tego dnia, kręciło mu się w głowie.Zupełnie jakby świat do czegoś go wybrał i miał wobec niego wielkie plany.W przeciwnym razie, jak mógłby dokonać tego wszystkiego i ujść z życiem? I to właśnie on, Calder, który na tak niewiele zasługuje.Pole przecinał stary rów, wzdłuż którego rosły niskie krzaki.Granica, której jego ojciec nie zdołał usunąć, i zarazem idealne miejsce do ustanowienia nowej linii dla jego oddziałów.Kolejny łut szczęścia.Żałował, że Szalka tego nie dożył.Wreszcie by go uściskał, poklepał po plecach i powiedział, że jest z niego dumny.Calder nie tylko stanął do walki, ale, o dziwo, wygrał.Ze śmiechem przeskoczył rów, prześlizgnął się bokiem przez lukę w zaroślach.i znieruchomiał.Kilku jego chłopców siedziało, a nawet leżało na ziemi, odłożywszy broń na bok.Byli wykończeni po ciężkiej walce i biegu przez pola.Towarzyszył im Blady-jak-Śnieg, ale nie tylko.Przed nimi stało około dwudziestu ponurych Carlów Czarnego Dowa ustawionych w półokrąg.Banda surowych drani, a pośród nich gówniany klejnot, Caul Dreszcz, wpatrujący się w Caldera jedynym okiem.Nie powinno ich tutaj być.Chyba że Curnden Gnat zrobił to, co zapowiadał, czyli wyznał Czarnemu Dowowi prawdę.A Gnat słynął z tego, że zawsze dotrzymywał słowa.Calder oblizał usta.Teraz wydawało mu się głupotą to, że zlekceważył nieuniknione.Uważał, że jest takim sprawnym kłamcą, iż oszuka los.- Książę Calderze - wyszeptał Dreszcz, zbliżając się o krok.Za późno na ucieczkę.Zresztą, tylko wpadłby w ręce Unii.W jego umyśle zamajaczyła straceńcza nadzieja, że ludzie jego ojca staną w jego obronie.Wiedział jednak, że nie przetrwali tak długo, szczając pod wiatr.Zerknął na Bladego-jak-Śnieg, ale stary wojownik tylko nieznacznie wzruszył ramionami.Co prawda, dzisiaj Calder dał im powody do dumy, ale nie zasłużył na samobójcze gesty lojalności.Nie zamierzali podpalać się z jego powodu, podobnie jak Caul Reachey.Trzeba być realistą, jak lubił mawiać Krwawy-dziewięć.Dlatego Calder mógł tylko uśmiechnąć się bezsilnie i stać nieruchomo, gdy Caul Dreszcz szedł w jego stronę.Potworna blizna coraz bardziej się zbliżała.Z tej odległości niemal mógł ją pocałować.Z tej odległości widział tylko swój zniekształcony, nieprzekonujący grymas odbity w martwej metalowej kulce.- Dow chce się z tobą widzieć.Szczęście.Niektórzy je mają, inni nie.ŁUPYNajpierw zapach.Jakby kuchennego niepowodzenia.Potem ogniska.Wreszcie czegoś więcej.Ostra nuta drażniąca gardło Gorsta.Woń płonących budynków.Tak cuchnęła Adua podczas oblężenia oraz Dom Uciech Cardottiego, gdy Bremer kluczył korytarzami pełnymi dymu.Finree jechała jak szalona i wkrótce zostawiła obolałego i oszołomionego pułkownika w tyle, zmuszając ludzi do uskakiwania z drogi.Gdy minęli gospodę, z nieba zaczął spadać popiół jak czarny śnieg.Z zadymionej ciemności wyłoniło się ogrodzenie otaczające Osrung.Wszędzie leżały szczątki.Spalone drewno, popękane dachówki i skrawki materiału sypały się na ziemię.Kolejni ranni, chaotycznie porozrzucani wokół południowej bramy miasta, spaleni i posiekani, ubrudzeni sadzą i krwią.Jednakże dźwięki były takie same jak na wzgórzu.Takie same jak zawsze.Gorst zazgrzytał zębami.Pomóżcie im albo ich dobijcie, ale niech ktoś uciszy ten przeklęty jazgot.Finree już zsiadła z konia i szła w stronę miasta.Gorst ruszył za nią z głową pulsującą bólem i piekącą twarzą, po czym dogonił ją tuż za bramą.Miał wrażenie, że zbliża się zmierzch, ale nie miało to większego znaczenia.W Osrungu panował duszący półmrok.Pożary szalały pośród drewnianych budynków.Płomienie buchały w niebo, wysuszając ślinę w ustach Gorsta, wysysając pot z jego twarzy, wprawiając powietrze w drganie.Jeden z domów stał otwarty jak wypatroszony człowiek, bez jednej ściany, z klepkami podłogowymi sterczącymi ku niebu i oknami sięgającymi od pustki do pustki.Oto wojna.Odarta z eleganckich pozorów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL