[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Skoñczy³em siê ubieraæ,przygotowa³em swój sprzêt do wspinaczki i wychodzê z jamy na platformê -resztkê pierwszej dziury.Simonowi przygotowania do wyjœcia zabieraj¹ dzisiajdu¿o czasu, ale dopiero gdy staje obok, przypominam sobie o odmro¿eniach.Mójdobry humor momentalnie pryska, a na widok jego palców ogarnia mnie niepokój.Koniec jednego sczernia³, trzy inne s¹ bia³e i sztywne jak drewno.£apiê siê natym - co jest nawet doœæ zabawne - ¿e bardziej martwi mnie, czy po zejœciu zeszczytu Simon bêdzie móg³ siê nadal wspinaæ ni¿ jego zdrowie i stan odmro¿eñ.Na razie on zostaje na miejscu, pilnuj¹c lin, a ja startujê w górê, na krawêdŸsk¹panej w s³oñcu grani - pó³ wyci¹gu wy¿ej.Drêczy nas obawa, czy znów siê coœnie oberwie.Stajê na grani, by stwierdziæ z przera¿eniem, ¿e czekaj¹ naskolejne rzêdy spiêtrzonych nawisów i œnie¿nych uskoków, gro¿¹cych zawaleniem.Rozwia³y siê wczorajsze z³udzenia, ¿e zdo³aliœmy to wszystko obejœæ trawersemprzez œcianê.Krzyczê do Simona, ¿eby szed³ za mn¹, gdy skoñczy siê lina.Choæ pe³zniemy z przesadn¹ niemal ostro¿noœci¹, w niektórych miejscach nie dasiê unikn¹æ niebezpiecznych obsuniêæ i nag³ych upadków.Staram siê trzymaæpokrêtnej linii grani, która coraz to za³amuje siê urwistymi œciankami.Ci¹g³ystrach, ¿e zaraz œnieg siê pode mn¹ zarwie, powoli ustêpuje; pozostaje bezsilnarezygnacja.Innego wyjœcia nie ma - rynny wschodniej œciany to prawie na pewnogorsze rozwi¹zanie.Obryw nawisu jest ryzykiem równie rzeczywistym, co iœmiertelny lot przez ca³¹ œcianê.W razie upadku nie mo¿na liczyæ na to, ¿euratuje nas asekuracja lin¹.Wiem o tym bardzo dobrze, a jednak ilekroæ muszêzejœæ ze stromej œcianki, ryzykujê zeskok.Puch jest tak luŸny i sypki - wrêczniematerialny - ¿e jakbym siê nie stara³ i nie grzeba³ nogami, i tak zawszezje¿d¿am metr lub dwa, gdy tylko przestajê pomagaæ sobie rêkami.A przecie¿ poka¿dym zapieraj¹cym dech zeœlizgu jakoœ siê zatrzymujê, mimo ¿e miejsce, wktórym l¹dujê wcale nie wygl¹da solidniej ni¿ to, z którego zlecia³em.Takazabawa mo¿e cz³owieka roz³o¿yæ psychicznie.Znów zjecha³em, tym razem krzycz¹c ze strachu.Krótka, stroma œcianka, z którejspad³em, wznosi siê dok³adnie na prze³amaniu grani, tworz¹cej w tym miejscuostre zakole.W locie mign¹³ mi przed oczami wielki, wybrzuszony nawis, a podnim tysi¹c metrów zachodniej œciany, a¿ do lodowca.Simon, id¹cy za mn¹ od³ugoœæ liny, niczego nie widzia³, a ja nie zd¹¿y³em go ostrzec, na któr¹stronê spadam.W chmurze œnie¿nego py³u œwisn¹³em tak szybko, ¿e mój alarmuj¹cykrzyk zabrzmia³ jak paniczny pisk.W ka¿dym razie Simon niczego nie spostrzeg³ani nie us³ysza³.Jak nagle pojecha³em, tak gwa³townie stopujê - na stoku, tu¿ nad przepaœci¹, zg³ow¹ w puchu i w rozpaczliwie rozkrzy¿owanej pozycji.Bojê siê poruszyæ,zatrzymany w tym miejscu chyba tylko cudem.Po brzuchu i udach osypuje siêœnieg, czuj¹c to wciskam siê coraz g³êbiej.Unoszê g³owê, zerkaj¹c przez prawe ramiê.Jestem na samym ostrzu grani,dok³adnie w punkcie jej skrêtu.Przechyli³o mnie w prawo, mam wra¿enie, ¿ezawisam nad zachodni¹ œcian¹.Myœlê tylko o tym, by siê nie poruszyæ.Oddychamszybko, jakby struchla³e p³uca ³yka³y powietrze, i nadal nie wa¿ê siê drgn¹æ.Rozgl¹dam siê powtórnie i.widzê sw¹ omy³kê - to by³o optyczne z³udzenie,patrzy³em na coœ, czego nie by³o.Zmyli³a mnie wygiêta linia grani i brzuchatynawis pod jej ³ukiem.W rzeczywistoœci, podczas upadku przebi³em go praw¹ nog¹i st¹d wra¿enie zawiœniêcia nad otch³ani¹.Druga noga zatrzyma³a mój upadek,dziêki czemu mogê teraz, ryj¹c i kopi¹c siê w œniegu, wróciæ na grañ.W koñcumi siê to udaje i znów jestem bezpieczny, z dala od zdradzieckiej krawêdzi.Tymczasem nade mn¹ pojawia siê Simon.Idzie wolno, uwa¿nie, ca³y czassprawdzaj¹c na czym stawia stopy.Wyszukujê sobie bezpieczne miejsce iostrzegam go, by schodzi³ bardziej z lewej.Dopiero teraz czujê, ¿e nogi mamjak z galarety i ca³y siê trzêsê; nie mogê tego dr¿enia opanowaæ przez d³u¿sz¹chwilê.Patrzê na Simona, jak obraca siê twarz¹ do œciany i schodzi uskokiem,robi¹c dwa kroki zakoñczone nieuniknionym obsuniêciem.Odwraca siê do mnie izbli¿a po œladach.Dostrzegam w jego twarzy silne napiêcie: to, co siê dzisiajz nami dzieje, wcale nie jest weso³e ani przyjemne.Gdy Simon staje obok, naszelêki i stresy wy³adowuj¹ siê w nerwowej gadaninie; staccato przekleñstw i wkó³ko powtarzanych s³Ã³w.Wreszcie milkniemy.5KatastrofaOpuœciliœmy jamê o siódmej trzydzieœci.W dwie i pó³ godziny póŸniej wiadomoby³o, ¿e wszystko idzie nam za wolno, rozpaczliwie powoli.Od momentu zejœciaze szczytu wczoraj po po³udniu obni¿yliœmy siê nie wiêcej ni¿ o trzysta metrów,a przecie¿ planowaliœmy w szeœæ godzin znaleŸæ siê na lodowcu! Zaczynam byæniespokojny, a do tego zmêczony bezustannym napiêciem.Góra bezpowrotniestraci³a ca³y swój podniecaj¹cy urok nieznanego; chcia³bym z niej uciec jaknajszybciej.Na bezkresnych po³aciach œniegu i lodu œwiat³o s³oneczne zmieniasiê w oœlepiaj¹cy blask.Przesta³em siê przejmowaæ, jaka bêdzie pogoda; bylezd¹¿yæ na lodowiec, zanim nadejdzie codzienna, popo³udniowa œnie¿yca.Wreszcie skoñczy³y siê konwulsyjne skrêty grani; idê normalnie wyprostowany,szerokim, pofa³dowanym grzbietem, siêgaj¹cym a¿ po uskok na jego pó³nocnymskraju.Simon dogania mnie, gdy przystajê na odpoczynek.Siedzimy na plecakach,bez s³owa.Dziœ rano dostaliœmy porz¹dnie w koœæ, nie mamy zreszt¹ o czymmówiæ.Spogl¹daj¹c w ty³, na krêt¹ nitkê naszych œladów, przysiêgam sobie, ¿e wprzysz³oœci bêdê uwa¿niej wybiera³ drogi zejœciowe.Wstajê, biorê plecak, bez sprzeciwu przyjmuj¹c, ¿e znów bêdê szed³ pierwszy.Wola³bym co prawda, ¿eby ten ostatni kawa³ek poprowadzi³ Simon, ale niepotrafiê przyznaæ siê do strachu; chyba mniej siê obawiam nastêpnego paskudnegolotu ni¿ jego odpowiedzi na moj¹ proœbê.Szerokie, p³askie siod³o pokrywa g³êboki œnieg.Nie muszê ju¿ napinaæ nerwówprzy ka¿dym ruchu, ale za to kopanie siê w zaspach zwyczajnie irytuje.W³aœniekoñczy³a siê lina i Simon wsta³, by ruszyæ za mn¹, gdy wlecia³em do pierwszejszczeliny.Zapad³em siê momentalnie i tkwiê unieruchomiony, maj¹c krawêdŸœniegu na poziomie oczu.P³ytk¹ szczelinê wype³nia œwie¿y puch, wiêc choæbymnie wiem jak szybko m³Ã³ci³ nogami, prawie nie dŸwigam siê w górê.Simon,szczerz¹c zêby w uœmiechu, œledzi moje zmagania z bezpiecznej odleg³oœci.Wkoñcu jakoœ gramolê siê na p³aski teren.Robiê kilka kroków wzd³u¿ grani i znówtonê w œniegu po szyjê.Kln¹c i pomstuj¹c, wygrzebujê siê z pu³apki.Nimdoszed³em do po³owy plateau, zd¹¿y³em odwiedziæ nastêpne cztery szczeliny.Chocia¿ przez ca³y czas wlepiam oczy w œnieg, nic nie wskazuje, gdzie podspodem mo¿e kryæ siê jama.Simon trzyma siê za mn¹ na d³ugoœæ liny.Corazbardziej zmachany i wœciek³y jestem bliski wybuchu; gdyby by³ bli¿ej, pewnie bysiê na nim skrupi³o.£apiê oddech, przykucn¹wszy na krawêdzi kolejnej dziury-niespodzianki, z którejdopiero co wylaz³em.Rzucam okiem przez ramiê i przera¿eniem dostrzegam podsob¹ otch³añ! Otwór w œniegu wype³nia bia³o-niebieskie œwiat³o, odbite odmajacz¹cej hen w dole, zachodniej œciany
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL