[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Już bez czerwonych kapturków, lecz dobrowolnie narzucająca kapturki niebieskie.Bo takie kapturki, z gwiazdkami zresztą, noszą prawdziwi czarodzieje.Dodajmy: w Polsce początku lat dziewięćdziesiątych rynek książki z kręgu fantastyki zalały dość chaotyczne ławice różnych starych tekstów, które dotąd — już to z powodów ideologicznych, już to innych (np.brak dewiz na opłacenie praw autorskich) — nic ukazywały się.Cóż, zwykle wstępny okres odzyskiwania głosu cechuje się brakiem harmonii i niejaką chaotycznością piskliwych i basowych na przemian dźwięków, tedy niech nie dziwi, że póki co w księgarniach panuje dziwne materii pomieszanie, czyli mówiąc po prostu, zupełny groch z kapustą.Spróbuje jednak oczyścić z grubsza pole i pokusić się o kilka zasadniczych konstatacji.Jak zatem przedstawia się wolny rynek fantastyki, kiełkujący na gruzach gospodarki planowej?Na pierwszy rzut oka duże bogactwo.Wydawnictwa konkurują o czytelnika, większość książek fantastycznych publikowana jest na przyzwoitym papierze, z niezłymi, często dobrymi lub znakomitymi (np.kilka tytułów „Ambera”) okładkami.Kiedy przygotowywałem się do napisania niniejszego szkicu, odwiedziłem kilka warszawskich, dobrze zaopatrzonych księgarń.Porachowałem, wyszło mi, że przeciętnie na półkach stoją książki ponad sześćdziesięciu pisarzy S–F, polskich oraz obcych, w sumie reprezentowanych przez około sto tytułów.Jest więc z czego wybierać, ale gdy już wybierać się zacznie…Może po kolei.Spróbuję odnieść się do kilku ważniejszych odmian gatunkowych fantastyki, skupiając uwagę na tłumaczeniach produkcji obcojęzycznej.Rzuca się w oczy wyraźny chaos w przyswajaniu polskim czytelnikom tytułów, nurtów, odmian gatunkowych.Wybitny agent literacki z RFN, pan Gerd Plessl, sam miłośnik S–F i jej propagator, uczynił kiedyś naszym wydawcom trafny zarzut, że nierozważną, nieskoordynowaną polityką wydawniczą sami zarżnęli popularność gatunku.Speszony czytelnik — o ile nie dysponuje erudycją dorównującą wiedzy Darka „Królika” Zientalaka z „Fenixa” — kręci się w księgarni, jak zdezorientowany, miękki fant w przeręblu.Zapewne minie jeszcze kilka ładnych lat, nim polskojęzyczny miłośnik fantastyki ustawi na półce pracowicie skompletowany zestaw rzeczywistych hitów światowej fantastyki w rodzimym języku.Główne słowo określające rynek książki S–F u schyłku 1991 roku, to upieram się przy swoim, chaos.Może on właśnie jest oznaką zdrowia?W obszarze klasyki, tej dawniejszej, dominują teksty z lat sześćdziesiątych, choć niekiedy wydawcy sięgają znacznie głębiej w przeszłość, aż do Verne’a, Henry R.Haggarta („Pierścień królowej Saby” to dość banalna powieść podróżnicza), czy Wellsa („Gracz w krokieta”).Uruchamia się nawet tak bardzo zardzewiałe urządzenia, jak machina czasu (Sprague de Camp „Jankes w Rzymie”).Łatwo dostępny jest Tolkien z „Władcą pierścieni”, a odkąd wiadomo, że nakładem oficyn gdańskich ukażą się dwa inne tytuły twórcy „Silmarilliona” oraz encyklopedia tolkienologiczna, można się spodziewać szybkiego zapełnienia luk w wiedzy na temat Mistrza, choć mimo wszystko wątpię, aby jakiś fanatyk porwał się na niektóre, bardzo trudne do przekładu, eposy z tolkienowskiego świata, wciąż jeszcze w Polsce nie przyswojone.Ze spraw tyleż osadzonych w historii gatunku, co dotyczących autorów młodszych nieco, choć już bardzo, bardzo uklasycznionych, wymienić należy koniecznie wprowadzenie na rynek polski Lovecrafta („Przypadek Charlesa Dextera Warda” w przekładzie jednego z najświetniej się zapowiadających tłumaczy fantastyki, Michała Wroczyńskicgo), dalsze teksty Asimova dla dorosłych („Koniec wieczności”) i dla dzieci („Fantastyczna Podróż”), przyswojenie polszczyźnie superstandardu Anthony Burgesa („Mechaniczna pomarańcza”) oraz Arthura C Clarke’a (przy czym „Odysea kosmiczna 2001” w opinii wielu fanów okazuje się tekstem absolutnie i pod żadnym względem nie dorównującym filmowi).Zatem: przewaga „klasycznej” hard S–F, z domieszkami fantasy i sociological fiction.Pozostańmy jeszcze przez chwilę przy odmianie hard, najczystszej i najbliższej kontynuacji fantastyki technologicznej.Wśród tekstów i nazwisk należy zwrócić uwagę na kilka.Za niewątpliwie warte lektury fani uznają opowiadania („Dziwne historie”), a także powieść („Dzień tryfidów”) Johna Wyndhama, bardzo ceni się powieści jeszcze jednego majstra z grupy klasyków, Heinleina (są „Władcy marionetek” będą „Drzwi do lata”), utwory Sheckleya, teksty Silverberga („W dół do ziemi”, „Szklana wieża”).Więcej kontrowersji wzbudziła prezentacja pierwszego tomu („Gdzie jest twój dom, Ziemianinie” tetralogii Blisha pt.„Miasto w Galaktyce”.Za zdecydowanie zły uznać trzeba przekład świetnej powieści Carla Sagana pt.„Kontakt”.Z mieszanek gatunkowych —podoba się ogólnie hybryda odmian hard oraz space–opery autorstwa Larry Nivcna („pierścień”), nic budzie sprzeciwu tom Lena Deightona („Mózg za miolion dolarów”), łączący wątki odmiany hard i thrillera.Znacznie bogaciej przedstawia się oferta fantasy, odmiany chyba najczęściej spotykanej w księgarniach.Nic dziwnego, fantasy jest tyleż efektowna, co dająca możliwość kontynuacji.Należy to rozumieć jako skłonność do pogłębień świata przedstawionego, jak w „Ziemiomorzu” Ursuli Le Guin (wciąż jeszcze brakuje tomu czwartego, po „Czarnoksiężniku z Archipelagu”, „Grobowcach Athuanu”, „Najdalszym brzegu”; za to pojawiły się inne tomy Wielkiej Ursuli, np.„Słowo as znaczy świat”).Ale też trzeba to rozumieć jako skłonność wydawcy do nabijania kabzy wciąż nowymi tomami puchnących bez umiaru powieściowych seriali.Tak właśnie rzecz się przedstawia z pogarszającym się wraz z kolejnymi tomami — niestety! — „Światem czarownic”, słynnym cyklem Andre Norton.Z bojaźnią i drżeniem czeka się więc na ciągi dalsze innego cyklu, tzn
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL