[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zjadł po trochu ze wszystkiego, co położyła na stole, łącznie z dwoma kawałkami pizzy.*Ażeby oszczędzić gościowi nieprzyjemnego widoku ochlapanych wodą blatów i naczyń, wyprowadziła go z domu i pokazała mu podwórko.W tym czasie reszta sprzątała.Gdy siatkowe drzwi z trzaskiem zamknęły się za nimi, Podbiegł pies, rad obwąchać nieznajomego.Susan zagoniła go do kuchni, a następnie wyszła z kapitanem na zasnute półmrokiem podwórko.W parnym powietrzu niosło się granie świerszczy.Był wieczór typowy dla Środkowego Zachodu.Podwórze ciągnęło się do nadrzecznej skarpy, a właściwie urwiska ze zwietrzałego wapienia, porośniętego z wierzchu sumakiem i winoroślą.Susan minęła chmarę porzuconych trawnikowych zabawek, zmierzając ku położonej niżej spokojniejszej części, gdzie szturm przypuszczała dzika przyroda.Uwiązana do konaru sękatego dębu, wisiała tam huśtawka.Gdy Susan na niej usiadła, zatrzeszczały sznury.W sielankowym cieniu kiwała się tam i z powrotem, wspominając minione wieczory.W pełni zdała sobie sprawę, jak bardzo kocha to miejsce, dopiero po usłyszeniu, że musi je porzucić.Kierując wzrok na ciemne chaszcze przy urwisku, ujrzała łagodny blask świetlików.- Jesteś w stanie dostrzec w tym piękno? - zapytała, nie próbując ukryć smutku.Po chwili milczenia odwróciła się do kapitana, który spoglądał w mrok, zamyślony.- Przepraszam, o co pytałaś? - ocknął się.Zamiast odpowiedzieć, ciągnęła:- Wydaje mi się, że za młodu wrastamy w pewien określony krajobraz.Podziwiamy inne miejsca, lecz tylko z jednym czujemy się zżyci, wewnętrznie zespoleni.Moje miejsce jest tutaj.- No tak.- W takim razie rozumiesz, ile dla nas znaczy? Ludzie stale mówią o straconych nakładach finansowych i dorobku życia, ale tylko dlatego, żeby nie okazać bólu.Kochamy to miejsce, jesteśmy do niego przywiązani.Nie od razu odpowiedział, więc przestała się huśtać.- Rozumiem.- Naprawdę? - zapytała z nadzieją.- Przykro mi, to i tak nic nie zmienia.Wpatrywała się w jego guzowatą twarz, rozczarowana.Przyzwyczaiła się do jego widoku.Kapitan już nie wydawał się jej grudowaty i nieforemny.Wykonał gest zniecierpliwienia.- Czemu wam, ludziom, stale coś zawadza? Uwielbiacie buntować się i protestować, walić głową w mur.To przejaw niedojrzałości; po co utrudniać sobie życie?- Kapitanie, przeciwko pewnym rzeczom trzeba protestować.- Jakim?- Głupocie, okrucieństwu, niesprawiedliwości.Przerwał jej zbolałym głosem:- To wszystko wynika z naturalnego porządku świata, czy tego chcecie, czy nie.- Nie próbowałbyś tego zmienić?- Życie jest okrutne.Tylko głupi walczy o sprawiedliwość.Walka zawsze kończy się rozczarowaniem.- My różnimy się od was.Ludzie dopuszczają się przeróżnych nieprawości, jeśli myślą, że dobrze robią.Wciąż domagają się sprawiedliwości u siebie w domu i w społeczeństwie.Także w waszym, gdybyście nam pozwolili.- A zatem protestujecie, żebyśmy byli lepsi? - zapytał Wattesoon.Roześmiała się, zaskoczona.- No, no, kapitanie, nie wiedziałam, że znacie się na żartach.Wydawał się zrażony jej reakcją, jakby żałował swoich słów.- Wcale się z ciebie nie śmiałam - wyjaśniła pośpiesznie.- A przynajmniej nie miałam nic złego na myśli.- Skąd wiesz, co uważam za złe? - mruknął, nadąsany.- Faktycznie, masz rację.- Na razie, gdyby zapomnieć o jego pochodzeniu, wydawał się przeciętnym mężczyzną, zamotanym i pełnym sprzeczności.Badając grunt, powiedziała: - Kiedy mówiłeś o sprawiedliwości, sprawiałeś wrażenie rozżalonego, jakby stało za tym jakieś bolesne doświadczenie.O co chodzi?Wpatrywał się w nią z nieprzeniknionym, granitowym obliczem.Początkowo sądziła, że nie doczeka się odpowiedzi.- To przeszłość.Nie ma sensu nad tym się rozwodzić.Co się stało, to się nie odstanie, oto moja dewiza.Przez pewien czas nie odzywali się, wsłuchani w odgłosy otaczającego ich świata.- No cóż - stwierdziła - największa niesprawiedliwość w naszym życiu zdarzy się w niedalekiej przyszłości.Ta myśl ją przygnębiła.Cała ta piękna dolina niedługo zgaśnie, zamieni się w otwartą ranę w krajobrazie.Łzy szkliły się w jej oczach, spowodowane na poły gniewem, na poły żalem.Wstała i wróciła do domu.Na tylnej werandzie jeszcze przystanęła, żeby się uspokoić i zetrzeć łzy z twarzy.Idący za nią kapitan Groton zauważył z przejęciem:- Wydzielasz wilgoć!- Robimy tak od czasu do czasu z powodu silnych wrażeń.- Chciałbym.- zaczął i urwał.- Co byś chciał?- Nieważne.- Odwrócił wzrok.Tej nocy, leżąc w łóżku, streściła Tomowi wszystko, czego się dowiedziała.- Piasek! - oburzył się.- Dranie nas eksmitują, żeby sobie zażywać kąpieli piaskowej!Nie życzył Wattesoonom szczęścia i pomyślności.Kiedy po obiedzie gość odjechał limuzyną z przyciemnianymi szybami, do Toma zadzwonił burmistrz miasta Walker, najbliższej metropolii Wal-Marta.Dowódca odpowiedzialny tam za ewakuację był nieprzejednanym służbistą.Przedstawił mieszkańcom listę nieprzekraczalnych terminów.Wieści z Red Bluff budziły jeszcze większy przestrach.Wysłany tam kapitan dał się poznać jako rasista; uważał, że nie należy się cackać z miejscową ludnością.Mile widziane byłoby użycie siły.- Larry chce, żebyśmy jednym głosem wyrazili swój sprzeciw - rzekł Tom.- Mamy wołać: „Spadajcie, nigdzie się stąd nie ruszamy!”.Odmówić współpracy i trwać przy swoim.Obawiam się, że napytamy sobie biedy.Susan leżała zadumana.Nagle się odezwała:- Pomyślą, że to reakcja niedojrzałych ludzi.- Co? Może niegrzecznych dzieci?! - zdenerwował się.- Nie powiedziałam, że się z tym zgadzam.Powiedziałam tylko, co sobie pomyślą.- To co mamy robić?- Nie wiem.Zachowujmy się, jak przystało na dorosłych.Sprzeciwiajmy się, lecz tak, żeby to nie wyglądało na sprzeciw.Odwrócił się na poduszce, żeby na nią spojrzeć.- Jak to się dzieje, że on tyle ci mówi? Mnie wciska tylko suche formułki.- Jesteście równi rangą, Tom.Z tobą musi posługiwać się oficjalnym językiem.Ja jestem nikim.- A może właśnie kimś.Może poczuł miętę do ciebie.- Daj spokój!- Kto by pomyślał, że ziemniak odbije mi żonę - zadrwił.Miała ochotę przywalić mu poduszką.- On jest trochę filozofem.- Kartoflany Sokrates.- Prędzej Marek Aureliusz.Myślę, że mu tu niedobrze.Coś mu się kiedyś przydarzyło.Jakaś tragedia, o której wolałby nie rozmawiać.Dzięki temu potrafi nam współczuć.Można by go przeciągnąć na naszą stronę.Tom podźwignął się na łokciu, żeby przyjrzeć się jej uważnie.- Boże, on się naprawdę przed tobą otworzył.- Po prostu czytam między wierszami.Zastanawiam się tylko, co nam to da, jeśli przeciągniemy go na swoją stronę.On słucha rozkazów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL