[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jak ciężko.Dławi mnie góra zastygłej lawy, za każdym bolesnym oddechem muszę ją podnosić wysoko, wysoko.Strząsnę ją z siebie, wyzwolę się z tego grobu, będę swobodny, jak ten tam, wyłaniający się właśnie spoza horyzontu i pędzący ku mnie człowiek, cały w refleksach słonecznego blasku.Chmura pyłu skłębionego za nim narasta, a on płynie przed nią, zbliża się do miejsca moich cierpień.Już go widzę wyraźnie, i szkarłatne litery nad czołem, i tę twarz znajomą.Uważaj! Wydłuż krok, wznieś lot! Czarna czeluść czyha na ciebie!Na mnie!! Bo to ja tam jestem.Tu jestem! On ciężko dyszy pod brzemieniem piargów, a ja płynę beztroskim wichrem, lekki i swobodny.Nieprawda! To właśnie on frunie jak ptak, a ja się duszę.On się dusi! Ja umieram!!!To sen, zły, straszny sen.Żyję, na pewno żyję.Gdzie jestem? Typhon? Kajuta na „Centaurze”? Nie.Już wiem! Mój świat zawirował w ciemności i ustawił się w logiczny ciąg zdarzeń.Lądowanie, astroterminal Eurazja, zapach siana w górach, Ann Alcott i Centrum.Badawcze spojrzenia personelu.Ziemia.Duszę się na jawie.Wysiłkiem woli wciągam w płuca małe porcje powietrza.Wstać, trzeba wstać.Zlany potem zwlekam się na podłogę wyłożoną przyjemnym miękkim dywanem.Światło! Gdzie jest światło? Miotam się po obcym wnętrzu, obijam o sprzęty; zaplątuję w zasłony.Jest okno.Za nim srebrnobiałe góry w świetle Księżyca.Jak się to otwiera? Jak się otwiera?Ciężko pracuje utrudzone serce, z ogromny wysiłkiem zmęczone płuca chłoną zbawcze powietrze.Jest!! Chłodna fala buchnęła do środka, orzeźwiająca, dobra.Już lepiej, trochę lepiej.Wsparłem głowę na dłoniach i patrzę w wygwieżdżone niebo, inne niebo.Tam, pośród migotliwego mrowia jarzy się czerwonawo trochę większy punkt.Ciemność wnętrza zaczęła wyraźnie rzednąć, roztapiać się w poświacie płynącej od sufitu.Ciszę nocy przerwał subtelny dźwięk gongu, a po nim odezwał się nieznany mi męski głos:- Les Kassai, czy masz jakieś kłopoty?Odwróciłem się od okna i rozejrzałem po sypialni wypełnionej przyjemnym ciepłym światłem.Nikogo.- Kto pyta?- Taft, lekarz dyżurny.- Duszno mi.- Zaraz tam będę.Odnalazłem regulator oświetlenia i nastawiłem odpowiadające mi natężenie oraz tonację.Mimo to czułem się tutaj obco, w tym wykładanym drewnem pomieszczeniu mającym służyć szybkiej rehabilitacji różnych międzyplanetarnych nieboraków.Nazbyt widoczna była wystudiowana prostota wnętrza i pseudoprymityw sprzętów.Wzrok z przyjemnością spoczął na kawałku porowatej skały leżącym na mocnym stoliku.Wziąłem go do ręki po raz setny chyba i ze wzruszeniem zacząłem oglądać, jak zawsze.Mienił się wszystkimi odcieniami czerwieni, a w załamaniach jego powierzchni za każdym ruchem grały rdzawe błyski.Tutaj jednak był cięższy, znacznie cięższy.Taft okazał się młodym, dobrze zbudowanym mężczyzną, ubranym w bladoniebieski kitel zawiązany z tyłu.Jego twarz ozdobiona była zawodowo uprzejmym uśmiechem, który przybrał na pewno tuż przed wejściem do mnie.- No, co z tą dusznością? - zapytał podając mi rękę na przywitanie.Była ciepła i sucha.- Nie wiem, obudziłem się z nią.- To twoja pierwsza noc po powrocie?- Pierwsza, ale nie po powrocie.- Jak to? - zapytał, lecz nie czekając na odpowiedź podszedł do ściany, otworzył niewidoczne drzwiczki odsłaniając jakąś aparaturę i nacisnął jeden z guzików.We wnęce zapalił się ekran pokryty gęstwiną liter i cyfr.- O, przepraszam! Nie wiedziałem, że to właśnie ty.Dzisiaj mam pierwszy dyżur po dłuższej nieobecności.- Nie szkodzi.Taft długo wpatrywał się w ekran z przesuwającymi się na nim informacjami o mnie.Dużo tego było.- Czy po przyjęciu do Centrum przechodziłeś jakieś badania?- Nie.Mają zacząć dopiero jutro.- W takim razie zrobimy teraz test podstawowy.- A widząc moje zaskoczenie dodał: - Nie bój się, to nie potrwa długo.Odchylił fragment ściany poniżej monitora i w ten sposób powstało z niej coś w rodzaju leżanki.- No, proszę - wskazał na nią ręką.- Połóż się wygodnie.Przyłożył mi do ciała kilkanaście różnych czujników i zaczął manipulować przy klawiaturze.- Czy miałeś już kiedyś podobne objawy?- Nie, dzisiaj pierwszy raz.Znów nacisnął kilka klawiszy, po czym zdjął ze mnie elektrody i spojrzał na ekran.- Alergia.Współczynnik prawdopodobieństwa trafności diagnozy 0,98.To praktycznie pewność.- Ale na co?- Nie wymagaj zbyt wiele, to może być cokolwiek; znalazłeś się w zupełnie innym świecie.Z pewnością wkrótce znajdziemy ten czynnik, a tymczasem podam ci coś likwidującego objawy.Przynieść ci tutaj, czy pójdziesz ze mną do dyżurki? To zaledwie parę kroków.Poszedłem, bo już zaczynałem czuć wstręt do tego pomieszczenia, gdzie czaiło się coś groźnego dla mnie, a nieuchwytnego.Z trudem łapiąc powietrze powlokłem się za Taftem.Pomogło.Po kilkunastu minutach zapomniałem o duszności i z zainteresowaniem przyglądałem się pracy lekarza.Jak zdążyłem się zorientować zadanie jego polegało na śledzeniu impulsów pochodzących od poszczególnych pacjentów.Każda niepokojąca sytuacja sygnalizowana była zapaleniem się żółtego wskaźnika, każdą alarmową obwieszczał wskaźnik czerwony oraz brzęczyk.Właśnie się odezwał, a czerwone światło pulsowało pod numerem 37.Taft bez zastanowienia nacisnął kilka klawiszy na pulpicie dyspozycyjnym i jeden po drugim zapaliły się ekrany dwóch monitorów.Równocześnie ciszę nocy przerwały gardłowe okrzyki chorego.Po chwili zobaczyłem go - miotał się po posłaniu, jakby walczył z niewidzialnym przeciwnikiem.Momentami widać było jego zniekształconą grymasem wysiłku twarz i przerażone, nieobecne oczy.W chaosie krzyków zrazu pojawiły się pojedyncze słowa, a po chwili już można było zrozumieć prawie wszystko.- Nie!!! Nie zostawiajcie mnie tutaj! Ja chcę żyć! Chcę żyć!!Krzyk przeszedł w skowyt, a chory w bezsilnej rozpaczy tłukł pięściami w ścianę.Nagle rozluźnił się, opadł na łóżko i znieruchomiał z podkurczonymi jak dziecko nogami.Jego oddech uspokajał się powoli, a o gwałtownej scenie sprzed kilku minut przypominała jedynie porozrzucana bezładnie pościel.Taft znowu nacisnął jakiś klawisz i prawie natychmiast odezwał się kobiecy głos.- Proszę.- Vicky, bądź tak dobra i podejdź do Alvareza.Znowu miał atak.- Dostał somalinę?- W areozolu.- Wychodzę.Taft odwrócił się od pulpitu dyspozycyjnego i uśmiechnął się do mnie.- Widzisz, taka jest nasza praca.Jak każda inna.- Co mu się stało?- Z początku miał ataki po kilka razy dziennie - teraz tylko w nocy, a i to coraz rzadziej.To echa przeżytego niedawno szoku.W drzwiach izolatki Alvareza pojawiła się sylwetka pielęgniarki.Podeszła do chorego, ułożyła go na poduszce i przykryła.Potem odwróciła się do nas i uśmiechnęła.- W porządku!- Wracaj do siebie Vicky, dziękuję!Kobieta wyszła z pokoju chorego, a Taft wyłączył oba monitory.- Chciałeś wiedzieć co z nim.To była dość głośna sprawa jakiś czas temu.Bezpośrednie trafienie wielkiego meteorytu w bazę Luna - Kleomedes.Czternaście osób zginęło na miejscu, ciała znaleźli w początkowej fazie akcji ratowniczej.Brakowało tylko Alvareza.Robota wydawała się bez sensu, bo któż mógłby się ostać żywy pod zwałami nadtopionych bloków bazaltu.Dwukrotnie przerywali pracę i dwukrotnie wracali do niej, bo mogło się wydarzyć, że w chwili katastrofy był w komorze magazynowej, że ta komora wytrzymała, że nie zginął od udaru i że ocalały zapasy tlenu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL