[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Prócz tego dźwięczało we mnie jakieś echo przeszłości, zapomnianej na amen, z korzeniami, ale cienie, ale echo, ale zapachy uczepiły się czegoś i teraz wyciągały coś, jakby za pomocą pajęczynek czy włókienek, z niczego, z pustki i szarego drobniutkiego pyłu spopielonej pamięci… Wiedziałem, że i tak niczego sobie nie przypomnę.Stronica została wyrwana.Przeklęty jantaryn.Usiadłem, wstałem, położyłem się.Znowu wstałem.Nie miałem pojęcia, co ze sobą robić.Dziwne.Nawet nie odczuwałem, że dowiedziałem się czegoś nowego.Możliwe, że wiedziałem to wszystko wcześniej, ale nie przywiązywałem do tego znaczenia.Podejrzewam, że nie ostatni raz się zdziwiłem.Wieczorem ma przylecieć sam przywódca podziemia… No, no…Ktoś zastukał do drzwi.— Wejść — powiedziałem.To był Eryk.— Stas, mogę trochę posiedzieć u ciebie? — Wyglądał jak wykąpany w zimnej wodzie dumny kot.— Wal śmiało — rzekłem.— Wątpliwości?— Nie mogę strawić…— Wyobrażam sobie.— A ty co, od razu?— Ja to inna historia.Mam tu dużo zapakowane.— Dotknąłem brwi i odruchowo zmarszczyłem się.Myślałem, że od razu poczuję ból.Ale bólu oczywiście nie było.— Dużo nowego to oni mi powiedzieć nie mogli.Tylko poprzesuwali akcenty.— Myślisz, że to prawda?— Prawda.Ale może nie cała.— Co masz na myśli?— Że ci chłopcy mogą nie znać całej prawdy.Że jest jeszcze ktoś kto wie więcej.— A z drugiej strony — Eryk popatrzył na mnie niemal ze złością — nie rozumiem, co to zmienia.No co? Wielkie mi rzeczy: hipnopromiennik… Przecież to nie jest zniewolenie czy jakiś gwałt.Czyż nie? Czy odkrywanie tego, co sama natura w nas wpakowała, to przestępstwo? Czy to jest obrzydliwe? Dlaczego tak mną wstrząsnęło, kiedy się… dowiedziałem?— Nie wiem, Eryku — powiedziałem.— Pewnie po prostu czujemy się pokrzywdzeni.3AlaByłam strasznie niespokojna: prawie tak jak wtedy na Tęczy przez tych kilka godzin, kiedy już wiedzieliśmy o katastrofie, kiedy zaczęły krążyć straszne opowieści, ale kiedy też nie mieliśmy całkowitej pewności co do szybkiej i nieodwracalnej śmierci.Zrobiło się lżej, kiedy nadszedł czas umierania.Teraz nie było ani Fali, ani bladych chłopców i dziewczynek na placu przed statkiem, ale czułam się przygniatana, przygniatana ze wszystkich stron.Fali nie dało się zobaczyć, a wszyscy wiedzieli o płonących osiedlach, ale milczeli, i nie było dokąd i jak wywieźć dzieci… Tylko Gorbowski był ten sam, był tu, obol.Ala popatrzyła nań kątem oka: posępny, z długim nosem… Przechwycił jej spojrzenie i uśmiechnął się smutno i zarazem pokrzepiająco:— To nic, Saszeńko.Jakoś to…Właśnie taki wrócił z ośrodka łączności: zafrasowany i zaintrygowany.Nic nie powiedział, a Ala — sama nie wiedząc dlaczego — nie potrafiła wykrztusić pytania.Autopilot, chociaż tępy i bezmózgi, pamiętał trasę, więc nie trzeba było zwracać uwagi na kurs.Dżungla zamarła pod ni mi, jak zamiera wiele rzeczy, gdy się na nie patrzy.Wystarczy odwrócić spojrzenie.— Leonidzie Andriejewiczu, czy pan wierzy w Wędrowców? — Tamarka wysunęła się z tyłu.Lariska szarpnęła ją za nogi wywlokła z powrotem, coś powiedziała na ucho.Tamarka wydała z siebie rodzaj gwizdu, który powstaje, gdy człowiek wciąga powietrze przez wysunięte wargi.Gorbowski odwrócił się.— Jak by ci to powiedzieć i szczerze, i krótko? Chyba ogólnie wierzę.Istnieją właśnie teraz.Nie w odległej przyszłości, jak to się kiedyś wydawało.Jestem od jakiegoś czasu przekonany że wszystkie nasze wyobrażenia o Wędrowcach nie mają nic wspólnego z rzeczywistością.Mamy zbyt dużą bezwładność myślenia, przypisujemy im, chcąc czy nie chcąc, ludzkie cechy.Albo przynajmniej cechy znanych nam niehumanoidów.A oni są zupełnie inni.— Boi się ich pan? — nagle zapytała Ala.Gorbowski popatrzył na nią z ukosa i westchnął.— Co to znaczy: boję się? Przyzwyczaiłem się.— Rozumiem — powiedziała Ala.— Jakoś nieprzyjemnie często zaczęli się pojawiać — rzeki Gorbowski.— Może wcześniej nie zauważaliśmy ich śladów lub też… tych śladów nie było.Pamiętam przecież, że specjalnie szukaliśmy tych śladów, każdy guzik był sensacją.A gdzieś od dwudziestu lat już nie szukamy, może dlatego, że nie ma sensu szukanie czegoś, co istnieje w nadmiarze.Zaczyna się wydawać, że cały kosmos jest zaludniony Wędrowcami jak muchami.Śmieszne, na Księżycu tunel z jantarynu! Nie wiadomo, jak mogliśmy wcześniej go nie zauważyć.Dosłownie pod Ptolemeuszem.Tysiące ludzi tam chodziło, kopało, budowało i nikt niczego nie zauważył.I oto nagle on.Stary, zakurzony.Jak to wytłumaczyć? Czy to sto lat całkowitego bałaganu i gapienia się w górę, czy Wędrowcy znają znacznie więcej sztuczek niż my?— Po prostu żyją nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie — powiedziała Lariska.— Komow też tak uważa — smutno zgodził się Gorbowski — Lecz ja się obawiam, że to niecała prawda.— Zeszliśmy z kursu — zauważyła Tamarka.— Szukajmy lądowiska.Pokazała gdzieś w bok, gdzie rzeczywiście między koronami drzew mignęła malutka wieżyczka.— Nie rozumiem — powiedziała Ala.— Przecież to jest kurs…— Proszę nie zwracać uwagi — miękko odparł Gorbowski.— Co tam autopilot? Maszyna… Mam wrażenie, że my wszyscy, chyba cała ludzkość, zamieszkaliśmy w opuszczonym domu.Ale nie do końca opuszczonym.Zwariowane cybery urządzają wariackie sprzątanie.Widma zmarłych gospodarzy przychodzą po nocach i dzwonią łańcuchami, wyją, zgrzytają zębami…— Podrzucają dzieci, kradną chusteczki do nosa… — podchwyciła Ala.Tamarka zapiszczała.— Koza! — Ala odwróciła się do niej.— Mogłabyś…Ale Tamarka, naprawdę blada, patrzyła gdzieś w bok i w dół, wskazując na coś trzęsącą się ręką, więc Ala również tam popatrzyła.Wynurzająca się zza koron drzew szachownica lądowiska była pusta.Przy podstawie wieży leżało dwoje ludzi.Coś z nimi było nie w porządku.Nie trzeba było mieć superbystrych oczu Tamary, żeby zobaczyć i zrozumieć, że…Leżący po prostu nie mieli głów.StasPo „sjeście” nie mogłem się uspokoić: trząsłem się, pot lał się ze mnie strumieniami, szczękałem zębami
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL