[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Całe szczęście, że jutro była sobota i szkolny kombajn nie pracował.Miałem już tego wszystkiego dosyć — klapnąłem na wolne krzesło i ukryłem twarz w dłoniach— Ludzieee — zabuczałem.— Co ja tu robię?Dobiegł mnie szyderczy, przepity śmiech Rybaka— Jeszcze nie wiesz? Po prostu razem z nami chcesz doczekać świtu a potem zdechnąć.Takich nazywają teraz umiarkowanymi optymistami.Marucha nie pokazał się w szkole także w ciągu następnego tygodnia.Stwierdziłem, że jak dla mnie wystarczy i poszedłem ze sprawą do dyrektora.Ten wysłuchał zafrasowaną miną streszczonych przeze mnie rewelacji Urwisa.Stukał rytmicznie ołówkiem w blat biurka i milczał czas jakiś, zastanawiając się nad czymś intensywnie.— Wygląda to rzeczywiście na robotę dla policji — wiedział wreszcie.— To już drugi wypadek tego rodzaju, wiosną zniknęła dziewczyna z 3a.Epidemia jakaś czy co?W tej kwestii byłem równie mądry co i on.Rozeszliśmy się po ustaleniu, że szkoła zgłosi zaginięcie ucznia.Nic rozumniejszego nie przyszło nam do głowy.Nasz edukacyjny kombinat przerabiał rocznie około tysiąca dusz — jedna mniej czy więcej nie sprawiała istotnej różnicy, byle fabryka dalej pracowała Przy taśmie nie ma czasu na zbędne sentymenty Henry Ford byłby z nas dumny.Z dyrektorem rozmawiałem w czasie swojego „okienka” — gdy wyszedłem z sekretariatu, przycisnął mnie organizm — chyba wciąż wydalałem nadmiar piwa z zeszłotygodniowego pijaństwa, które skończyło się o czwartej nad ranem w kawalerce Rybaka.Opuściłem ją po krótkiej chwili, tłumacząc się późną porą i towarzyskimi zobowiązaniami na następny dzień.Choć tak naprawdę to nie byłem ciekaw, co wykręcą ze ściągniętymi z „Katakumb” panienkami — do dwóch śmieszek dołączyła jeszcze jedna punkowa i zapowiadał się szałowy finał.Skręciłem w stronę męskiego klopa — nie chciało mi się schodzić na parter, do zarezerwowanego dla nauczycieli przybytku.W środku nikogo nie było, zatem bez krępacji władowałem się do pierwszej z brzegu kabiny.Gdy zamierzałem pociągnąć za sznurek wiekowego rezerwuaru, usłyszałem skrzypnięcie drzwi i dwa ściszone głosy.Tknięty bliżej nieokreślonym przeczuciem zamarłem z uniesioną do góry ręką.Głosy zbliżyły się, minęły moją kabinę i zatrzymały się w głębi, pod ścianą z graffiti.— Nie ma nikogo— powiedział jeden, niski i bezbarwny.— Co mówił Marucha? Gdzieś go widział?Na dźwięk tego imienia postawiłem uszy na sztorc i wstrzymałem oddech.— W górach, w schronisku.Pękał, cykor jeden — odpowiedział mu drugi głos, zadziorny i piskliwy.— Mówił, że Gonzo wytypował go do pierwszej fazy ewakuacji, ale on już nie chce.Dlatego prysnął.Gadał, że błyszczaki to diabły i takie inne.Całkiem go pokręciło.Zapadła na moment cisza — któryś z nich zapalił papierosa.— No to skończony frajer — odezwał się ten o bezbarwnym głosie.— Once przecież ostrzegała, że nie można się już wycofać.Sam chciałbym być na jego miejscu, byłe z dala od tego syfu.I gdzie on widział błyszczaków? — słyszałem, jak zaciąga się łapczywie i wypuszcza ze świstem papierosowy dym.Nawet do mojej kabiny dotarła kotłująca się nad nimi chmura.Skubańcy ćmili emersony czy inne podobnie siekierzaste świństwo.— Jak gadali z Gonzem, tak mówił — odparł ten piskliwy.— Jak mieli nie gadać, kiedy to przewoźnicy.Gonzo mowil, że niedługo odleci pierwszy transport na Bandałaj.Cholera, chciałbym się na niego załapać!Znowu zapadła cisza.Jego kumpel palił w milczeniu, wydmuchując pod sufit smog z emersonów.— Może jeszcze zdążysz.Dzisiaj wieczorem jest msza.Jeśli Gonzo nie dopadł Maruchy, może kogoś dobierze.— Nic z tego — właściciel piskliwego głosu nie krył przygnębiania.— Klucznik nie wpuści mnie bez hasła.— Masz dziś, facio, szczęście — jego towarzysz wyrzucił wreszcie papierosa i przydeptał go z hukiem.— Spotkałem rano Once i powiedziała mi, zapamiętaj: „tyś jest nauczycielem”.W tym momencie stała się rzecz straszna — kleisty czad z emersonów opadł raptem spod sufitu, wpełzł do mojej kabiny i tak zakręcił mi w nosie, że ciarki poczułem aż w okolicy pięt.Nim się zdążyłem połapać, kichałem jak oszalały, ledwo mogąc zaczerpnąć powietrza pomiędzy poszczególnymi atakami.Usłyszałem tylko, jak tamci z łomotem wyprysnęli z klopa — nim się wykaraskałem z kabiny, zniknęli bez śladu gdzieś w głębi szkolnych kazamatów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Darmowy hosting zapewnia PRV.PL